piątek, 31 grudnia 2010

Kotlety z chilli

Byłam w spa. Zabieg chilli z kakao. Bądź szczuplejsza, młodsza, pachnąca i bez cellulitu. Opis zabiegu nie uwzględnił natomiast brutalności i stosowanych narzędzi.
Zaczęło się niewinnie i przyjemnie. Zupełnie nie spodziewałam się, co mnie czeka, gdy drobniutka masażystka przyłożyła do mnie swoje dłonie. Nie wiem kiedy te dłonie zmieniły się w tłuczek do mięsa, szpikulec i but hiszpański.
Gdy minął pierwszy szok słabiutkim głosem napomknęłam że to boli. Na co moja kacica słodko odrzekła, że to nic w porównaniu z masażem chińską bańką, jaki czeka mnie za moment.
I tu się nie myliła.
Zacisnęłam zęby na ręczniku, przełknęłam łzy i stłumiłam jęk bólu...

Moje uda wyglądają jak schabowy przed wsadzeniem w jajko.
Jak szczupły schabowy, pachnący kakałkiem. Bez cellulitu. Ale miejscami sinawy.

czwartek, 30 grudnia 2010

U schyłku roku

Do czego to doszło.
Dziecko na zesłaniu, my nadrabiamy zaległości w robieniu rzeczy na które normalnie nie ma czasu, typu pastowanie podłóg, układanie ubrań w szafach, oglądaniu seriali i tego typu frywolnościach.
Trwam w szoku. Spać nie mogę.
Brakuje kąpania Dziecka jako momentu wyznaczającego granicę pomiędzy dniem a nocą.

Poszłam na zakupy wyprzedażowe i phi nic nie ma, albo są rzeczy mi niepotrzebne albo jakieś takie tandetne i bez sensu. Kupiłam tylko buty Dziecku, wypas, ja to umiem poszaleć. Jak poszłam w długą z tym przymierzaniem to się tylko spociłam i zmachałam od wiecznego ściągania kozaków. Wróciłam do domu z poczuciem, że nie mam żadnych pragnień zakupowych. Tatuum mnie dobił - czy oni szyją ubrania dla ludzi, czy na deski sztachetowe? bez dekoltu, wcięcia, lekkości. W Jackpocie od rozmiaru 46 jest wszystko. Benetton robi tylko w poliestrze odkąd mają produkcję w Rumunii.

Ten stan desperacji trwał na szczęście przez ulotną chwilunię zaledwie i już mam całą listę. Pozaodzieżową, pff.

Sklep u suki został obrabowany. Złoczyńcy wynieśli między innymi mleko sojowe, które utrzymuje mnie i moją latte w stanie równowagi psychicznej. Tymczasem muszę się obejść. A na listę marzeń noworocznych wpiszę, żeby Lidl wprowadził do oferty produkty sojowe, ha.

środa, 29 grudnia 2010

Nic nie wiem, o już wiem

IFRAME czy XBMFLBlemre?

takie o coś

FB


Się nauczę, tylko moment, z dwa latka i będę śmigać.
---

Wujek Gugiel mnie naumiał. Zrobione.

Chciałoby się powiedzieć "Zapraszam do siadania na twarzy", ale jak to brzmi!

niedziela, 26 grudnia 2010

Święta w atmosferze rodzinnej

No dobra, całkiem się udały te święta. Otrzymałam pod choinkę dwie patelnie oraz garnek. Hmm. Ciekawe. Czyli jednak relaks przy gotowaniu zupy.
Otrzymałam również całkiem gratis garść porad dydaktycznych oraz zupełnie nieprofesjonalną ocenę stosowanych przeze mnie metod wychowawczych i przysposabiania Dziecka do życia w rodzinie. No tak. Dziecko jest zupełnie nieprzystosowane i na dodatek NIEGRZECZNE. Jak dziadzio prosi o buziaka, to mówi NIE i nie daje. A to chuligan mi rośnie!!
I to taki kochany dziadzio co podarował Dziecku miliondwieścieosiemsetszesnaście książeczek. Co z tego, że żadnej Dziecku nie przeczytał. Podarował, kwity ma, wiele osób to widziało!
Obecnie planuję kolejne święta na bezludnej wyspie. Tylko ja, Dziecko i choinka. Może M, ale to pod warunkiem, że załatwię wifi na tej wyspie. A prezenty sobie zrobimy z muszelek i liści palmowych.
I będziemy niegrzeczni cały czas. I chodzić spać będziemy o RÓŻNYCH porach. I nie będziemy siedzieć przy stole z Dorosłymi. I w ogóle nie będziemy jeść Śniadania tylko deser cztery razy dziennie.
Wrrrr.

środa, 22 grudnia 2010

Teoretycznie

Przypuśćmy na chwilunię, że jestem zmęczona i nie daję rady.
Załóżmy, że dwa i pół tygodnia remontu mnie dobiły. Że w dniu gdy zamieszanie ma się skończyć, wchodzi właśnie w fazę kulminacyjną.
Przypuśćmy że odrobinkę przeszkadza mi ten biały pył wszędzie, np. na moim laptopku blu, albo to że nie mogę odnaleźć zasilacza w kupie gruzu.
Załóżmy, że zabolało mnie ociupinkę, gdy świeżo uprane i wyprasowane firanki zostały położone pod kupą ubrań i zabawek po uprzednim nawinięciu ich na huśtawkę.
Dopuśćmy możliwość iż M ma w nosie święta, zakupy, pakowanie, gotowanie i tym podobne trywialne sprawy. Wraca wcześniej z pracy, bo musi dużo popracować.
Przyjmijmy na potrzeby tego eksperymentu, że mnie to wkurza. Że na przykład obiecał coś i nie zrobił i że to w zasadzie dotyczy wszystkich rzeczy, które obiecał od zorganizowania Sylwestra do rozwieszenia prania. Z wyjątkiem odwiedzin u kolegi w godzinach 22-7.
Że jakoś mnie to wpędza w myślenie, że każdy w tym domu ma prawo do "czasu dla siebie" i do odpoczynku, a tylko ja mam relaksować się przy gotowaniu zupy bądź myciu zębów do wyboru.
I że na przykład ta bździągwa co mi wczoraj 3 razy zajechała drogę trąbiąc!! czy można w ogóle trąbić na samochód z tyłu??? to mi podniosła ciśnienie.
Załóżmy że czuję się jak ostatnia ofiara na końcu energetycznego łańcucha pokarmowego i wcale nie jest mi z tym dobrze.
Nazwijmy ten stan nieszczęśliwością hipotetyczną.
Ale to tak teoretycznie, bo idą Święta i czas radości i spokoju w gronie rodzinnym oraz w życiu zawodowym.

niedziela, 12 grudnia 2010

Różowo mi

Lukrowanie pierniczków z dzieckiem to świetna zabawa, jeśli tylko ma się odpowiednie nastawienie. Z takim właśnie przystąpiłam do przygotowania przemysłowej ilości lukru. W przyszłym roku nie będę lukrować, chromolę, ale na wszelki wypadek zapisuję, że wystarczy zrobić lukru z dwóch jajek, słownie dwóch.
Będzie dużo.
Pięć to przegięcie.
Przy dodawaniu barwnika do lukru Dziecko oznajmiło "Nie lubię czerwonego, lubię różowy". OK, mamy pewną ilość samolotów i lokomotyw w kolorze Hello Kitty. Nie tak dużo znowu tych samolotów, bo Dziecko w ramach kontroli jakości wyjadło z połowę zapasu drąc się, że chce zjeść te na święta. Czyli nie wiem konkretnie które.
Po piątej lokomotywie Dziecko się znudziło zabawą i poszło do swojej najnowszej miłości - hotwheelsów. A ja jak ten świstak dziergałam przez parę godzin te ciasteczkowe pojazdy dając upust swojemu kompletnemu beztalenciu malarskiemu. W przyszłym roku nie lukruję!
Tak więc oprócz plam z gencjany, mam plamy z lukru w kolorze róż majtkowy oraz z buraczków od kiszonego barszczu. Bardzo gustownie, bardzo.

sobota, 11 grudnia 2010

Do piekła i z powrotem

Licho mnie podkusiło (czyli M) i pojechałam do Arkadii, że niby tam kupię produkty spożywcze i remontowe za jednym obrotem wózka sklepowego. (tak, znowu mam remont, pfff).
Stałam w kolejce na parking, w kolejce po koszyk, w kolejce po bułki, w kolejce po ser, zrezygnowałam z kolejki po kartofle, postałam przy proszkach do prania, w korku w okolicach męskich nakryć głowy, luźniej się zrobiło przy workach na śmieci, ale potem koszmar bo przebijałam się przez sekcję zabawkowo-elektroniczną, chcąc uniknąć zatoru na kosmetykach. A jakoś do kasy trzeba było.
W kasie oczywiście wszyscy przede mną pobrali produkty bez właściwych kodów kreskowych, więc kasjerka co i rusz dzwoniła na centralę. Nawet mi się spodobało takie adwentowe męczeństwo, więc w ramach samobiczowania potoczyłam się w stronę punktu obsługi klienta celem ustalenia poprawnej ceny za nakładkę sedesową Miki.
Trochę to trwało, bo na centrali tym razem nikogo nie było i pani musiała się osobiście przebijać do artykułów dzieciowych. W tym czasie zapoznałam się szczegółowo z urokami pracy w carfurze. Jeden pan zwracał spodnie dresowe 2XL które okazały się za małe na jego matkę cukrzyczkę. Miał paragon, ale na wszelki wypadek załączył również matkę jako dowód. Inna pani otrzymała carfurową ulotkę z której wynikało, że jak okaże dowód osobisty to dostanie kredyt, co jednak po skonfrontowaniu z rzeczywistością nie wypaliło. Pani odwoływała się już do trzeciego w hierarchii ale nadal niczego nie wskórała. W końcu zmęczony kierownik zapytał, co ma zrobić, aby ta pani sobie poszła, na co ta odrzekła, iż domaga się zmiany WSZYSTKICH ulotek carfura w punkcie dotyczącym kredytów. Pan kierownik wyrwał jej ulotkę i obiecał zmienić WSZYSTKIE począwszy OD TEJ. Potem przyszła inna pani, która właśnie zakupiła bambosze, ale dotarło do niej, że cena jest zbyt wygórowana i chciałaby zwrócić. Na to pani z obsługi wskazała na napis "Nie przyjmujemy zwrotów towaru pełnowartościowego" i spytała ponuro "Dotarło?". Oburzyło mnie to szczerze, bo te dresy 2XL przyjęła, a były pełnowartościowe.

Potem odzyskałam moje 9 zł za nakładkę Miki i już tylko kolejka do schodów ruchomych, kolejka do wyjazdu, 3 godziny w Lerła przy farbach i byłam na chacie.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Kogo zaskoczy wiosna?

W kwestii zaskoczenia drogowców przez śnieg już chyba wszystko zostało powiedziane. Nie mniej jednak mnie to nadal nie daje spokoju.
No bo niby jest ten postęp technologiczny, nie.
Oponę zimową wynaleziono, ktoś dostał za nią nobla pokojowego, wprowadzono do masowej produkcji.
Opad śniegu prognozowany jest z dokładnością do godziny, wraz z takimi parametrami jak temperatura, wilgotność, kształt i rozmiar płatków oraz okres pozostawania w danym stanie skupienia (plus przydatność dla: narciarzy, deskarzy, saneczkarzy, biatlonistów oraz łyżwiarzy).
Za to my jako społeczeństwo coraz bardziej się tego śniegu boimy, choć przecież nie jest tak nowym wynalazkiem jak dajmy na to taka telewizja z S jak Szpital czy inne straszydło sztuki współczesnej.
Uwaga! śnieg się zbliża, już w południe spadnie 7,5 cm białego puchu!
Kto nie musi niech nie wychodzi z domu.
Jak już musi, niech się zaopatrzy w prowiant, termos, ciepłe gatki, buty na zmianę, koc, zdjęcia najbliższych, dokumentację medyczną z oznaczeniem grupy krwi oraz dowód tożsamości na wypadek najgorszego. I koniecznie łopatę!
Ceny żywności przetworzonej oraz odzieży termicznej idą w górę, rosną też góry śmieci, nie mówiąc o górach śniegu. Łopaty do śniegu rozchodzą się jak świeże bułeczki.
Szkoły i warzywniaki zamknięte. Kurierzy wstrzymali dostawy, pociągi mają opóźnienia, samoloty nie latają, mosty nieprzejezdne. Klęska siedmiu i pół centymetra śniegu sparaliżowała miasto.
Moja lodówka się odnalazła w sytuacji jak znalazł i nawiązała bratnie stosunki ze światem zewnętrznym wyhodowując sobie własną tonę śniegu.
Niestety nie załapałam się na łopaty w Castoramie, czekam na wiosnę.
Czy wiosna zaskoczy moją lodówkę?

czwartek, 2 grudnia 2010

Kaczka co nurkuje

- Jaką piosenkę śpiewałeś na angielskim?
- One two three who do I see?
- O, jaka ładna! i co śpiewa się dalej?
- Stasio.
- A inne dzieci?
- I see Weroniczka i I see wszystkie imiona.
- Czego jeszcze się uczyłeś?
- Zwierzątek.
- Jakich?
- A cat to jest taki kot, a dog to znaczy takiego psa co szuka piłki w trawie, a cow to krowa ale ja nie wiem gdzie ona mieszka, a horse to koń z czarnym ogonem, a duck to kaczka co nurkuje pod wodą jak Złomek Wspaniały!

środa, 1 grudnia 2010

W.Q.R.W.

Człowiek się spieszy na zakład, a Dziecko nie chce śniadania, ewentualnie na śniadanie chce "kibel" lub bajkę, do przedszkola chce iść w sandałach.
Człowiek wpada na zakład i tam widząc swoje puste biurko przypomina sobie, że laptopa zostawił w przedpokoju.
Człowiek umawia się na randkę z M, tymczasem M zostaje w knajpie z kolegami, bo "fajnie się gadało przy piwku".
Człowiek nie wie jak zareagować, gdy Dziecko wsiada do samochodu i znajduje tam ulotki dziewczyn z Chmielnej. Zachwycone Dziecko zaczyna liczyć gwiazdki na paniach.
Człowiek gubi skrobaczkę do szyb w pierwszy śniegowy dzień roku.
Człowiek impregnuje buty takim specjalnym czymś do czerwonego zamszu i przy okazji zamalowuje sobie na trwałe parkiet w przedpokoju.
Człowiek wie, że to na trwałe, bo próbował usunąć benzyną i w ten sposób wyprodukował ślizgawkę - czerwoną. Na razie są dwie ofiary, nie licząc parkietu.
Człowiek przekracza limit obrotów na koncie w dniu gdy mija termin spłaty kredytu.
Człowiek dowiaduje się od koleżanki, że mu się buzia zaokrągliła, gdy właśnie stracił piąteczkę.
Człowiek czuje, że w życiu nie spłaci kredytów, nie skończy Weidera, nie będzie mieć porządku w domu.
No i jak taki człowiek ma się nie zdenerwować?

środa, 24 listopada 2010

Chcieć czy nie chcieć

Dziecko załapało wreszcie o co chodzi w koncepcji weekendu, więc w miniony pospaliśmy do 9.30. Tak więc weekend się udał. Udały się pierniczki, i ciasto na piernik, i placki dyniowe, i zupa, i sprzątanie, i zakupy prezentowe.
Po tym maratonie Dziecko zasnęło o 21, a ja zasiadłam w końcu na kanapie celem zamulenia się i przyjacielsko pożaliłam się M, że jestem zmęczona. A ten tylko spojrzał na mnie zdziwiony i rzekł "Przecież sama chciałaś to wszystko robić" a potem dodał "ja na święta i śnieg nie jestem jeszcze gotowy".
Ekhem przepraszam, jak to sama chciałam?
No jak to?
Tyle lat mnie zna, mieszka ze mną na tej samej planecie, że mógłby wiedzieć iż u kobiety to są różne CHCĘ.
Jest chcę-bo-trzeba, chcę-bo-muszę oraz chcę-bo-kocham. Rzadziej występuje typowe męskie chcę-bo-chcę, czasem dochodzi do głosu, jak starta zostanie ostatnia warstwa kurzu i ululane zostanie wszystko co miało zasnąć.
Pierniczki oraz pastowanie podłóg z całą pewnością nie należą do chcę-bo-chcę, jasne?
Natomiast o tej 21 to się niby zaczął mój czas na chcę-bo-chcę. W ramach tego czasu chciałam-bo-musiałam zrobić brzuszki (18 powtórzeń w A6W!) oraz chciałam-bo-chciałam obejrzeć wysoce relaksującą produkcję kina polskiego Dom Zły. Po projekcji chcę-bo-potrzebuję poddać się terapii.

sobota, 20 listopada 2010

Piernik

Przedawkowałam dynię z soczewicą.
W reakcji na stres.
A stres wywołany jest zawodem miłosnym.
Malakser mnie zawiódł, bo nie stanął na wysokości zadania.
Zapodałam mu ciasto piernikowe do wyrobienia i nie wyrobił. Stanął. Ale poniżej wysokości zadania. Zadymił i stanął.
Bardzo mnie to zmartwiło. Ale kontrolnie wrzuciłam mu orzechy do posiekania i dzielnie dał radę. Patrzył przy tym na mnie oczami spaniela. Posiekał równiutko i przepraszająco.
Za karę wsadziłam go do zmywarki (górna szuflada) i niech tam przemyśli swoje postępowanie!
Tymczasem stres wymagał zajedzenia.

Bo dziś zakupiłam foremki do piernika w kształcie pojazdów wyścigowych, więc potrzebowałam pilnie ciasta piernikowego. Oraz zakupiłam czerwony barwnik spożywczy. Domyślacie się kształtu naszych bożonarodzeniowych pierniczków?

Tak, Zygzaki będą :)

czwartek, 18 listopada 2010

M jak malakser

Zakaz palenia wpłynął na moje życie w sposób mało istotny. Aczkolwiek smrodliwość M po powrocie z "pracy" jest cokolwiek mniejsza. Ubrania nadal pachną proszkiem do prania.
Sam M pachnie "pracą".
Mówi: "Trzeźwy jestem, tylko podekscytowany, wypiłem tylko 7 wódek z redbulem i 3 tekile, nie jestem pijany, premiera będzie, przeciek był, podkupili gościa, firmy się łączą, a prezes odchodzi. Ale ja trzeźwy jestem.".
Hmm, na razie. Rano zobaczymy.
Wiadomo, jak każda żona mam wbudowany fabrycznie alkomat. Szwajcarska robota, nie zawodzi.
A jakby jednak zawiódł, to zawsze mam w odwodzie wykrywacz kłamstw z CIA, też fabryczny.
Taka jestem full-wypas wersja. Wiadomo.
Jak mój malakser. Ja i mój malakser. Szkoda, że kryptonim M już zajęty, bo teraz byłoby M jak malakser.
Aż się spięłam i wykombinowałam, jak z dozwolonych 10 składników poczynić ciasto, które zrealizowało dla mnie moje Dziecko przy użyciu mojego malaksera. A następnie odkurzyło w mojej kuchni - Dziecko, nie malakser. Nie żartuję.

Nie śpi się

Co się robi jak się nie śpi?
No aż muszę to sobie zanotować, bo kolejną noc z rzędu popełniam ten sam błąd.
Że leżę i czekam aż zasnę.
O Dziecku myślę. Że fajne jest takie przytulaśne. Mama, na rączki. Woła tak nawet przez sen.
A potem sięgam po ajfona i sobie klikam, aż w końcu się wkurzam na za mały ekranik i złażę do laptopa.
I dopiero jak dzwoni budzik, uświadamiam sobie zmarnowane godziny.
Uświadamiam sobie istnienie książek. Tych zaczętych, nieprzeczytanych. Mam ich milionpińcet.
Uświadamiam sobie istnienie niewypłukanych kostiumów z basenu.
Uświadamiam sobie istnienie wysuszonego prania na sznurkach.
Uświadamiam sobie istnienie Desperate Houswifes - 4 nieobejrzane odcinki na ence.
I tym podobne istnienia sobie uświadamiam.
No to sobie zapisałam i jutro będę już od 4 rano świadoma tych książek. Wallander jest w trakcie sprawy i lata po błotnistych polach Skanii, a ja zamiast się zaangażować w śledztwo to sobie leżę i nie śpię.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Stres zawsze jest

Są takie stresiki w życiu dziewczyny, których trudno uniknąć.
Nie stresy, jak poznawanie teściów, dzieci i kredyty, tylko stresiki.
Na przykład takie kupowanie dżinsów.
Moment gdy ktoś otwiera prezent od niej.
Próba namówienia M na wegańskiego sylwestra z tantrą i jogą.
Wybór koloru malaksera, z którym ma spędzić resztę swoich dni kuchennych.
Pierwsze samodzielne układanie włosów po zmianie fryzury.
No.
To ja dałam im radę.
Tym włosom i tym stresikom.
Malakser będzie jutro.
W kolorze pasującym i do kuchni i do włosów.
Będę siekać, trzeć i miksować przez 10 lat gwarancji.
Pierniczki, czas zrobić pierniczki!

wtorek, 9 listopada 2010

Pchła sieciowa

Angelina Jolie została jak się zdaje skutecznie wykurzona przez medykamenty, ale to zostanie ostatecznie postanowione przez niestrudzoną Dr. House za dwa tygodnie. Tymczasem nie mogę spać. To chyba z tęsknoty. Albo z metaprednizolu, ulubionego lekarstwa Dr. House. I mojego, do wczoraj, kiedy to zanikła potrzeba snu.
Rano jest nudno. Zaczyna się w zasadzie robić fajnie tak po piątej. Ale wcześniej, nic, tylko pasjans. Po piątej budzą się organy wewnętrzne i chcą jeść. A kasza jaglana gotowana przed wschodem słońca, jak wiadomo, ma właściwości magiczne.
Przejrzałam bibliotekę fotografii rodzinnych.
Obejrzałam wszystkie filmiki na których Dziecko się zapluwa, wykrzywia, marszczy, kiwa nóżką i ziewa. Na wszystkich wołamy "niesamowite! popatrz, uśmiecha się/ziewa/marszczy/kiwa" - wstawić właściwe.
Zrobiłam risercz na swój temat w internecie i znalazłam kilka referencji, których nie wystawiłam. Jednak najciekawszym odkryciem jest to, że figuruję na liście śmiesznych nazwisk nr 4.97. Ludzie to mają pokręcone poczucie humoru.
Bezskutecznie poszukuję narzuty bądź tkaniny obiciowej w stylu Ameryki Południowej, chyba będę musiała się osobiście udać do źródła i se kupić, bo w tym internecie to nic nie ma.
I ja chyba chcę dekoratora wnętrz.
Remont mi się szykuje, bo skurczybyki znowu spaprali nam dach, po ścianie się lało i teraz mam nieproszoną roślinność pnącą w szafie z obuwiem.
Dobra, idę na tą magiczną kaszę. Dobranoc.

piątek, 5 listopada 2010

*** przerwa na reklamę ***

Kto ma dzieci niechaj słucha.
Czym zabawić w deszcz malucha?
Może jeżyk śmieszny z szyszki?
To zabawa jest dla wszystkich!
Słomce nadać formę nową?
Tak się robi w poMyskowo :)

Sceny z życia rodzinnego

Skecz na 2 aktorów pt. "Jak łatwo jest podpaść".
M: Kochanie, przepracowana jesteś, może sobie pójdziesz dziś do kina, a ja położę Dziecko spać?
Ja: OOO?
Po odzyskaniu mowy:
Ja: Jest taki polski film nowy z Pazurą, ty na pewno nie będziesz zainteresowany. Na 20. O, a na 17 Jedz módl się i kochaj. Ale to pewnie za wcześnie i jeszcze cię nie będzie?
M: O 17 zaczynam spotkanie.
Ja: Aha, no to mogę mieć problem żeby zdążyć nawet na ten o 20.
M: O 20 jest koncert Village Kolektiv.
Ja: OOO. To jak?
M: To może sobie pójdziesz do kina jutro?
Ja: Jutro mamy gości.
M: W sumie każdego dnia możesz iść do kina.
Ja: No tak i dlatego bez przerwy chodzę.
M: No dobra! niech już będzie, nie pójdę na koncert!!! Idź sobie do tego kina!

niedziela, 31 października 2010

Czy to już dziś?

Dziś słoneczko wstało i powiedziało "drogie panie, depilatory w dłoń, będę dawać ostro". I dawało, żadna rzęska się nie ostała. Przy okazji Dziecko poszerzyło gamę urządzeń, które umie obsługiwać i do ajfona, ajpada, taczpada, laptopa, edżektu we wszytkich konsolach, aparatu cyfrowego i irygatora dołączył depilator ręczny.
Poza tym tradycyjnie już nie wiem, która jest godzina. Nie mogę ogarnąć tego, które urządzenie się samo przestawia, a które nie? na przykład taki piekarnik pokazuje to samo co komputer... i czy dziś otwarte sklepy?
Mieszkam przy cmentarzu i już od tygodnia wydaje mi się, że 1 listopada to już dziś, takie tu tłumy. Dziś jestem prawie pewna, ale mam cień wątpliwości przez ten miksap z Dniem Bez Zakupów oraz nieprzespaną nocą ofkors.
Dziecko obłożnie chore w nocy, o 6 (niewiadomo czy nowego czy starego czasu) wstało i od tamtej pory katuje mnie jednym kawałkiem, który samodzielnie zapuszcza z jutuba na ajfonie:



Znamy słowa. Zaczyna się od "Mamo, popatrz, znowu sam włączyłem". A potem "I'm American made..."

W sumie mogło być gorzej:

sobota, 30 października 2010

Urlop

Okazuje się, że nie ma jednak jak urlop. No dobra, L4, ale jak urlop, bo nie musiałam leżeć w wyrku. Spacery, blogi, książki, seriale... i tak przez 4 dni.
Normalnie sobie odkurzyłam mieszkanie ze 3 razy bez pośpiechu, łazienkę umyłam, kuchnię sprzątałam codziennie - żyć nie umierać.
Więc jak dziś z rana Dziecko do mnie przemówiło "poprzytulaj się do mnie" to poczułam, że tak, właśnie to chcę robić i nic innego, bo nic innego nie MUSZĘ. I poczułam się zrelaksowana.
Wczoraj to się z dwie godziny ścigałam autkami, ja byłam Maruchą, a Dziecko Zygzakiem, ofkors. Marucha jako znany łobuz i awanturnik był stawiany co parę minut do kąta, a potem musiał przepraszać. Było to mocno poniżające, ale ogólnie niezłe mam relacje z Dzieckiem ostatnio.

Dzień Bez Zakupów obeszłam natomiast jak ostatnia sierota. To znaczy w różnych sklepach online pododawałam do koszyka i grzecznie wyszłam, a w ciuchu przy przedszkolu odłożyłam spódnicę Sisley do dziś. Dziś rano wstałam, popłaciłam co trzeba było, polazłam do tego ciucha (zamknięty był, dziad jeden), a potem doczytałam, że Dzień Bez Zakupów wypada w ostatnią SOBOTĘ października, czyli dziś. No sierota. Ale wypoczęta.

czwartek, 28 października 2010

Bułka z białym serem

Mądra Pani od Alergii nakazała stosować dietę 10 składników oraz 2 garści tabletek, popijać herbatą zieloną i nie puchnąć. To tak jakby dieta 2 przemian - jedzenie na przemian z lekarstwem, a jedzenie też 2 przemian - bułka na przemian z białym serem. Uch, ale dieta, już mi się znudziła, a trwa dopiero z 5 godzin.
Zawrót głowy nie ustąpił, plamistość a i owszem.
Jeszcze trochę sobie poleniuchuję (bo jak Dziecko idzie do przedszkola, to ja naprawdę nie mam co robić!!), podrzemię, pozamulam się przed tivi, i co dalej?
Bo dalej to ja swojego życia bez stresu nie widzę, no nie ma mowy żeby tak się przestać denerwować na co dzień.
Chyba żeby rzucić pracę i M, a Dziecko oddać do szkoły z internatem.
W przeciwnym razie mozolimy się dalej. Czyli ja swoją zabawą w dom oraz moje niegrzeczne Dziecko przeszkadzamy M w jego świetlanej karierze reportersko-piarowej, komin cieknie, pleśń w szafie rośnie, zupa kiśnie, rachunki, pranie, zakupy, sprawunki, lokaty, kredyty, zjazdy i rozjazdy.
Dobra, idę już, bo nic mądrego nie wymyślę.

środa, 27 października 2010

Amen

Wiara jest gwarancją świętego spokoju, bo człowiek nie musi kombinować, tylko z Wielkiej Księgi wie co i jak. A ja mam wiarę z Cienkiej Broszurki, albo nawet z kilku, przy czym każda z innego wydawnictwa i w sumie nie wiem, w co wierzę.
Diagnozuję, że nastąpiło u mnie zachwianie wiary i stąd ta przemieszczająca się plamistość oraz usta a'la młody botox.
Przy okazji mi się nagromadziło, bo M to nieczuły robol, Dziecko zbuntowane, gryzące, rzucające lakierem do paznokci po podłodze, Orbis w upadku, Siostra niezdecydowana, w pracy też ostatnio momenty były, lokatorka mi zwalnia mieszkanie i ogólnie, jak tu dawać radę? Gdzie mój czerwony dywan przez życie i po złotą palmę?

wtorek, 26 października 2010

Usta Angeliny Jolie

Się do mnie przyplątały gdzieś w sobotę pod wieczór za sprawą skonsumowania substancji przez mój organizm uważanej za wrogą. Czyli mam alergię. Substancja nieznana, gdyż w ową sobotę nawsuwałam się dóbr wszelakich, orientalnych i egzotycznych, częściowo z puszki, częściowo z Lidla, częściowo z kieliszka więc wiadomo: nie wiadomo nic.
Usta pięknej Angeliny to oczywiście tylko jeden z objawów, inne nie są tak ponętne, chyba że ktoś lubi salamandry plamiste.
W ciągu trzech dni zaliczyłam dwie nocki na izbach przyjęć i wrażeń mam co nie miara. Po pierwsze wiem że najnowszym katalogu Avonu jest jakaś mega wypaśna promocja na balsamy, bo pielęgniary zamawiają to na wyścigi.
Po drugie czuję, że dobry steryd w połączeniu z antyhistaminą wymiata lepiej niż dopalacz i to na koszt współpodatników.
Po trzecie to o stanie swojego zdrowia nie wiem nic, a liczne analizowane parametry wskazują na za niskie ciśnienie, za wysokie tętno, za niski cukier, niedożywienie mózgu. Co lekarz to teoria.
W każdym razie mam ten lekuchny helikopterek, który na ten moment zaskutkował spaleniem patelni, schrzanieniem ciasteczek owsianych oraz zagubieniem kubełka na śmieci o wymiarach 60x30x40 w drodze ze śmietnika do domu. A to dopiero pierwszy dzień leczenia!

sobota, 16 października 2010

Komunikacja miejska w Toruniu

Szwankuje.
Może nadawanie jest ok, tylko odbiór nawalił. No nie wiem sama.
M mi mówi, że wyjeżdżamy wcześnie bo się spieszy, ale w sumie pakować się zaczyna po zmroku. I dojeżdżamy tuż przed północą. Może to i wcześnie według słownika którego akurat nie mam zainstalowanego?
W tym obcym mieście się pytam jednej moherki z luźną szczęką, gdzie ulica taka i taka, a ta mi mówi, że przy teatrze. Taksówkarza się pytam, gdzie Muzeum Piernika, a ten mi, że przy sklepie firmowym czegośtam.
Znowu pudło, bo gógiel mapsów też nie mam wgranych albo nie apdejtowałam ich dawno.
Potem znowu M, że ma d-ł-u-g-ą przerwę od 13.45 do 16. No długą, ale słownik nie działa, mówiłam przecież.
Ja na to, że w takim razie przed drugą przy hotelu. A ten nie, bo on gdzieś tam musi wejść i będzie przed trzecią albo o osiemnastej.
Wyłączyłam się i idę góglać za jakimś translatorem.

środa, 13 października 2010

Byt jest bytem

Wiadomo, że jak coś mnie nie obchodzi, to mnie nie zrani, no nie. No więc ja wybieram, że nie będą mnie obchodzić niektórzy ludzie i niektóre tematy i jestem na nie nieczuła. Wsadzam je po prostu do pudełka z napisem NIE MA a wiadomo, że byt jest bytem, a niebytu nie ma. Dlatego takie różne ciotki-plotki, libory i tuski mnie nie ruszają. Natomiast jak M nazwie pewną bardzo niewielką część mojego ciała brzuszydłem to mnie ruszy i przeżywam.
Może warto wrzucić brzuch do tego pudełka??
Ale czasem coś mnie jednak dotknie poza moim świadomym wyborem i zamiast poddać się słodkiej zamule przed telewizorem, kupić coś durnego na allegrowie albo umyć podłogę, to ja siedzę i żuję w głowie dialogi, co się nigdy nie wysłowią na głos.
--

A w ogóle to dziś jest dzień nieczytanego bloga, któremu moim zdaniem, bardzo blisko do bloga niekomentowanego. To sobie poświętuję słodkim winkiem, salut.

piątek, 8 października 2010

Plan jest planem

Wiem gdzie jest papugan. Mignął mi w kącie oka w jednej ciemnej szparze, ale nie powiem gdzie.
Dziś było nerwowo. No bo jadę sobie do przedszkola po Dziecko z zamiarem poczynienia zakupów (miód, pędzelek i rajstopy w prążki), a tu już od progu widzę, że ten teges Dziecko dziś nie spało. Każden jeden rodzic według attachment parenting by plany zmienił i pobrał dzieciara do domu celem uśpienia. Ale nie. Ja nie. Ja najbardziej na świecie nie lubię zmieniać planów, tracę wtedy kontrolę, wszystko tracę! tak się nie robi no i już. Plan jest po to, żeby zrobić go.
No to jadę na te zakupy. Bechar od pierwszej minuty nadaje "a kupimy pianki, takie pyszne słodziutkie pianki? a kupimy pickupa takiego z kołem zapasowym? a kupimy skarpetki z bobem budowniczym? a kupimy.... a gdzie jest tata?" "W pracy" "a gdzie jest tata?" "w pracy" "a gdzie jest tata?"
A ja pędem ekomiodek, ekochlebek, ekodynię, ekopianki w kształcie kaczuszek, eko podkoszulkę, płacę ekopieniądzem elektronicznym. I na frytki do MacDonalda. Równowaga w przyrodzie i organizmie musi być.
Zanim się uwinęłam z tymi rajstopami w prążki, to zapomniałam o pędzelku.
I weź tu człowieku coś zaplanuj. Bez pędzelka...
Chciałam odreagować przy duplo. Zbudowałam bardzo fajny most, naprawdę ekstra, jeszcze nigdy wcześniej mi się taki fajny nie udał. Przyszło Dziecko i mówi "to tu nie pasuje". I przerobiło mój most.
A ja bez pędzelka.

wtorek, 5 października 2010

O powołaniu

Batugan, zwany na ostatnim etapie znajomości papuganem, zaginął. Uff. Mam nadzieję, że to był odosobniony incydent z tym osobnikiem i że to se ne wrati. Wyjątkowo niewdzięczne szkaradzieństwo. Ble.
No.
Spędzam czwartą dobę z Dzieckiem bez przerwy. Zaczynam wątpić w swoje powołanie. Zaczynam wątpić nawet w "Mądrych Rodziców". Pod koniec czwartej doby wyczerpuje mi się zapas cierpliwości.
Dwa dni temu, jak Dziecko rzucało płytami DVD, siadłam w kwiecie lotosu, wczoraj jak Dziecko wylało Drosetux na wykładzinę, włos 3 cm, wyszłam z pokoju, siadłam w kwiecie lotosu i puściłam wiąchę. Dziś jak Dziecko namalowało deszczyk na parkiecie jesion, 8 lat, to ja po prostu tą wiąchę i konfiskata flamastrów. Bez lotosu. Bez wychodzenia z pokoju. Po prostu wiącha i konfiskata. No
Czyli w zasadzie moje powołanie nadal nie zostało odkryte. No chyba że jest nim lenistwo, to proszę bardzo mogę zacząć się realizować w dowolnie wskazanej chwili.
Ale nie dziś.
Dziś sprzątnęłam całe mieszkanie.
Dziecko się angażowało. Robi pranie, nawet nieproszone. Odkurza. Podejrzewam że nie jest biologicznym dzieckiem M.
Ugotowałam 4 dania z czego jedno bez mleka kokosowego.
Przedawkowałam soczewicę po etiopsku.
Grzecznie czekam na męża w domu. Może w końcu pokłócę się z kimś na poziomie.
No.

poniedziałek, 4 października 2010

Małe wielkie odkrycia

Wzięliśmy Dziecko na wesele pomimo że plan był inny. Znaczy Dziecko miało nie chodzić na wesela dopóki nie nauczy się tańczyć kaczuszek, jeść nożem i widelcem oraz krzyczeć gorzko gorzko.
Ale wzięliśmy. Bo my jesteśmy Rodzice Konsekwentni. (Ja mam to od zawsze - już jako nastolatka przyrzekłam nie mieć dzieci ani szefa oraz nigdy nie mieszkać w bloku. Nie wierzcie nastolatkom!)
Dziecko zapoznało na weselu kulkę ze skrzydłami i dziobem i miłość wybuchła od pierwszego wrażenia. Na szczęście M jest z branży, więc rozpoznał to-to i nazwał jakoś z japońska. Dziecko mówiło, że chce bakłażana. Według M bakłażany występują w Empikach i w Smykach.
W naszym Zadupiowym Empiku bakłażanów w kulkach nie było.
W drodze do Empiku wielkomiejskiego się okazało, że zostawiłam zupę na gazie, więc bakłażanów (na tym etapie zwanymi już batuganami lub toboganami) szukaliśmy gazem.
Nie było takich z dziobem, więc kupiliśmy z odnóżami i jęzorem.

Natomiast moim odkryciem weekendu jest mleko kokosowe. No ja wiem, że to żadna nowość i że świat zna ten produkt. Ale ja dopiero teraz po przetrzymaniu przez pół roku puszek z owym mlekiem w szafce ustaliłam, że można je dodać do wszystkiego, np. do kawy, zupy, tej co się prawie spaliła przez bakugana, oraz owsianki. Pycha.

A Dziecko po weselu jest w stanie wskazującym na ostry nieżyt gardła. Niestety służba zdrowia nie wydoliła i nie ma już miejsc u lekarza. Kiblujemy w domu. Z solidnym zapasem mleka kokosowego damy radę!

czwartek, 30 września 2010

Sanatorium dla nerwowo

Morale mi padły razem z upadkiem Orbisu.
Jakoś tak się nagromadziło i po prostu jak ten Orbis razem z moją riwierą turecką dla pięciu osób poleciał w kosmos, to mnie przygięło.
A wieczorem w odruchu dobrego serca pojechałam po M do mekki dziennikarskiej, żeby chłopina nie szlajał się taksówkami jak jakiś dziad. I w ten sposób spędziłam magiczne 3,5 godziny w warszawskich bezdusznych korkach, słuchając Płonie stodoła na Rep1 bo tylko ten utwór muzyczny jest tolerowany przez Dziecko ostatnimi czasy.
Mój wewnętrzny dalajlama się uruchomił i założył mi bloka na ataki furii, ale to wątły dziadeczek i parę razy nie wydolił. Nerwowo było, nie ma co.
A dziś rano opuszczałam moje zadupie przy dźwiękach histerii Dziecka (tylko mama, tylko mama!) i dopiero profesjonalny makijaż, fryzura na Angelinę, przebywanie wśród gwiazd telewizji porannej oraz trochę kamer na mnie skierowanych dodało mi otuchy. Nie ma to jak trochę czasu antenowego w ogólnopolskiej, żeby poprawić dziewczynie humor!
Więc jak potem ujrzałam pod pracą znanego fryzjera Leszka Cz. pomagającego zaparkować królowej polskiej telewizji Ninie T. to przeszłam obojętnie, na gwieździe inne gwiazdy nie robią wrażenia. Pfff.
No dobra, gwiazdo, do roboty!

Z tragedii pomniejszych: wino okazało się strasznie kwaśne, a ekspres mruga alarmem jakimś.

środa, 15 września 2010

I am going to talk to some food about it.*

Rzeczy poszły dziś nie tak.
Malutkie różne bzdurki, które do kupy razem wpędziły mnie w stan kompulsywnego zjadania orzeszków i wywołały potrzebę poleżenie na kozetce.

Już o 6.30 się zaczęło od przypalenia kaszy. I to wcale nie było tak, że nastawiłam kaszę i zapomniałam, że się gotuje, woda wyparowała i wiadomo... nie, tak nie było. Ja w ogóle zapomniałam nalać wody. Kasza się usmażyła, a potem zmieniła w pół kilograma węgla. Będzie jak raz na zimę.
Mam węgiel groszek, komu komu?

Potem przy rozpakowywaniu zmywarki wylałam sobie kubek zimnej wody do kroksa. To był taki kubek co się obrócił samoistnie pod wpływem siły koriolisa czy innej siły odśrodkowej występującej tylko w zmywarkach.

Potem Dziecko wydało z siebie serię kaszlnięć grzechoczących.

Potem Dziecko rozprowadziło plastolinę ciemnozieloną po dużym pokoju.

Potem byłam w pracy i telefon dzwonił zawsze jak wychodziłam z pokoju.

Potem dostałam dwudniowego bana na przedszkole - nie wolno zarażać, trzeba iść do lekarza, sio do domu, nie wracać w tym tygodniu.
Papa.

Potem strasznie głodna wróciłam do domu i kiedy ja sprzątałam plastolinę ciemnozieloną, pierożki na patelni przybrały kolor jednostronnie węgielny.
Zjadłam dziś taką ilość węgla, że jak mnie kiedyś odkopią archeolodzy i zrobią mi datowanie metodą C14, to im wyjdzie, że jestem dinozaurem.

Potem poszłam na zakupy do leklerka, gdzie Dziecko wylało na podłogę połowę mojej ajsti (suszy mnie od tego węgla).

Potem stoczyłam z Dzieckiem potyczki słowne o: pudełko z zygzakiem, poduszkę z osiołkiem, kubek z krówką, pianki, batoniki, batoniki, lizaki, ciastka, batoniki i na koniec jeszcze raz o tego osiołka.
Byłam niezła, bo z tego wszystkiego kupiłam tylko kubek z krówką.

Potem jak płaciłam za alkohol (jest mi dziś bardzo niezbędny do życia) to doznałam objawienia. Mianowicie objawił mi się mój nr pin do karty kredytowej, co go zapomniałam tydzień temu mimo że posiadaczem karty jestem od 6 lat. Z desperacji dziś zamówiłam se nową kartę, a tu nagle objawienie.

Jednak życie uczy, że pojemność mojej pamięci jest stała, bo już pięć minut później przy bankomacie okazało się, że nie pamiętam pinu do karty gotówkowej (którą mam od lat 4) i że przekroczono limit pinów niepoprawnych.
Kurna, limit przekroczono już przy poduszce z osiołkiem.

Potem jeszcze nieopatrznie pozwoliłam podjąć Dziecku decyzję, który kocyk kupujemy i zdrajca wybrał zielono-różowy. Musiałam podstępem podmienić na ten naprawdę ładny biało-czarny. W międzyczasie Dziecko przestawiło wszystkie stojaczki z cenami w sekcji meblowej w Jysku i musiałam przepraszać (to już drugi raz, bo wcześniej ta ajsti).

Potem ruchoma taśma dla wózków do zjeżdżania na parking się zacięła i spędziłam błogie 25 minut wrzucając dwuzłotówki do karuzeli z papugami w oczekiwaniu na pana z kluczykiem.

Potem już tylko wtargałam 27 kilogramów zakupów na górę do mojego mieszkania pachnącego węglem i zaległam na kanapie na nowym kocyku. W tym czasie Dziecko rozpakowało... kosz na śmieci.

No.

To wszystko sprawia, że chwilowo nie mam pomysłu na życie ani nawet na najbliższe pół godziny.

* Ktoś wie skąd to cytat?

niedziela, 12 września 2010

O bajkach

Będzie o bajkach, bo mnie niepokoją. Czy one są na pewno dla dzieci? i czy są wychowawcze? Przy niektórych to nawet ja się rumienię!
Spójrzmy na taką dziewczynkę z zapałkami - przecież ona na końcu umiera z zimna i głodu! Jak to się tłumaczy dwulatkowi?
No właśnie - następny taki Król Lew ze swoim cmentarzyskiem słoni (nie jest łatwo odpowiedzieć na "mamo, a co to jest cmentarzysko?"), ojcem umierającym na oczach dziecka i wypędzeniem małego lwiątka przez hieny.... "Mamo, Simba jest bardzo smutny, bo jego tata śpi". Ta.
Albo Słoń Dumbo. To już jest maksymalne przegięcie - matka wzięta za wariatkę zostaje zamknięta w więzieniu, dziecko z poważną deformacją twarzy musi pracować, aby przeżyć. Jest pośmiewiskiem dla wszystkich. I na dodatek upija się, ma omamy, traci przytomność, ma dziurę w życiorysie i kaca.
Ostatnio natomiast zbulwersowała mnie Calineczka, czyli historia pierwszego in-vitro ("jak mieć dzidziusia bez tatusia"), gdzie rolę banku nasienia pełni dobra wróżka. Nieletnia Calineczka zostaje uprowadzona i wpada w ręce handlarki żywym towarem - przechodzi kolejno przez ręce przygłupiej żaby, egotycznego chrząszcza i starawego kreta. Z tym ostatnim tworzy nawet w miarę stabilny związek, pomimo dzielącej ich różnicy wieku - "prowadzi mu dom" w zamian za wyżywienie.

Dobrze, że mamy Auta, tu wszystko jest dobre i sprawiedliwe.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Miło rozpoczęty wieczór

Koniec upałów, początek korków (jak dobrze, że mi się w tym roku nie nakładały!), koniec wakacji, początek przedszkola.
Aż trudno uwierzyć, że wakacje już się skończyły. Były w ogóle? ktoś je widział? ja nie przypominam sobie....
W związku z tym przedszkolem mam lekuchny stresik. Tak z tydzień nie mogłam spać, pfff. Matka większa panikara niż Dziecko, więc dostawy Dziecka do przedszkola w tym tygodniu organizuje Ojciec.

Dzisiejsze usypianie:
- Mamo, chcę do dużego łóżta.
Wzięłam, a co.
- Mamo, chcę moje tuleczti.
Dałam, niech je.
- Mamo, chcę do małego łóżta, tam nie ma okruszktów.
Ha. Nieźle to sobie wykombinował.

A.A.A. Zwróciliście uwagę na "dzisiejsze usypianie"? Tak jest. Jest 20.30, a Dziecko śpi od 20 minut. Chyba polubię to przedszkole.

środa, 25 sierpnia 2010

Co tam, panie?

Hm. A wcześniej długo mnie nie było. Wiem.
Żyłam w wielopokoleniowej rodzinie na prawach komuny. 3 pokolenia, 7 osób, 5 laptopów, 9 telefonów komórkowych, 3 Zygzaki, 50 metrów z ogródkiem. Jedna toaleta.
Faaaaaaajnie było.
Taki pierwszy wstępny przymiarkowy międzynarodowy kongres fanów prosecco i kiełbaski z ogniska.
Wszystkim uczestnikom serdecznie dziękuję za wspólnie spędzone chwile. Szczególnie w łazience.

Poza tym odbyłam wielce pouczające spotkanie z dietetykiem licencjonowanym, który uświadomił mi, że jeśli chcę umrzeć piękna i zdrowa to muszę koniecznie zmienić miłość do słodyczy w miłość do orzechów, zażywać 17 tabletek witaminowych co 2 godziny, pić wodę z filtra, olej z aceorli oraz sok z aloesu. Bądź odwrotnie. Więc jestem na odwyku. Miewam stany deliryczne, które leczę pestkami z dyni i nerkowcem. Boszszsz.

No i jeszcze na sam koniec. Kiedyś dawno temu w Ameryce oglądałam program o niegroźnych zboczeniach. Jest taka para, która uwielbia pławić się w jedzeniu. Ta. Szczególnie upodobali sobie tuńczyka z kukurydzą. Bez jaj. Biorą wiadro tuńczyka z puszki, wiadro kukurydzy, wsypują do wanny, włażą w to razem i się nacierają. Po gołej skórze. Trochę do buzi, trochę na cycki. A kurkurydza im wbija się w fałdki. Ciekawe kto czyści odpływ w ich wannie.
No właśnie. A ja byłam w takim spa, gdzie dokonuje się zabiegów ezoteryczno-aromatycznych przy wykorzystaniu produktów spożywczych. Na dłonie mleko kokosowe, migdał, cukier, miód, olej sezamowy. Na ciało krem brzoskwiniowy, sól, olej z makadamii, czekolada.
Szczególnie ta czekolada z pistacjami bardzo pomaga mi zaspokoić głód słodkości. Mniam.

wtorek, 24 sierpnia 2010

C'mon

Ok, ok. Witam po przerwie, nadajemy na żywo z Ciechocinka, gdzie autorka niniejszego bloga wylądowała przelotem. Pomimo wyboru najkrótszego z możliwych turnusów, już ma się lepiej, kończy 3 szklaneczkę kagora i szykuje się do snu.
Zapewne przyśni mi się Elvis P. gdyż właśnie co dopiero wróciłam z jego koncertu na żywo w tutejszej muszli koncertowej. Tak, Król grał w parku zdrojowym. Tuż obok polował Maxi Kaz.
Niestety Wielki Elvis miał za małą ochronę i na scenę wtargnął nadprogramowy pan Włodek, który jak Kozak lub inny Irlandczyk dziarsko zadzierał kolanka w górę w rytmie Blue Suede Shoes. "C'mon" powiedział na to Król. Bo co miał powiedzieć.
Tak więc uspokajam, Elvis rzeczywiście żyje i ma się dobrze, widziałam. Może trochę mu się akcent zanieczyścił, ale to od ukrywania się w trzecim świecie.
Publikę ma wierną. Co prawda większość nie może już twistować, bo ich łamie w biodrze i nie dosłyszy (przynajmniej 80% publiczności posiada aparaty słuchowe, nie wiem, czy były włączone, bo wiadomo, baterie się wyczerpują). Z wyjątkiem pana Włodka, ofkors.



Odbyły się tu również wybory Miss CAŁEGO Świata, tak zapowiedział pucio pucio Konferansjer. Wygrała reprezentantka Panamy.

PS Jak zwiedzić Warszawę w 8 minut?
Wjechać na taras widokowy Pałacu Kultury i Nauki. Pfff.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Pacjentka nr 215

No i dopiero co pochwaliłam się moją stabilną sytuacją mentalną, aż tu nagle niespodzianie o godzinie 4.35 obudziłam się w ciemnym i wilgotnym pokoju z sapiącym i włochatym demonem stresu czającym się w kątku mojego umysłu.

Przepraszam, czy leci z nami psychoanalityk?

Jedno kościste odnóże demona to wybór przedszkola.
Drugie, najbardziej owłosione, jak zrobić zakupy, a potem jedzenie, spełniające jednocześnie niżej wymienione warunki: dietetyczne, zdrowe, typowe polskie, wegetariańskie, proste w wykonaniu, z sosem, bez nabiału. No i smaczne, pfff.
Trzecie, z czternastoma przeginającymi się stawami, to jak zwiedzić Warszawę w 8 minut?
Czwarte, ociekające krwią, jak spakować się jednocześnie na wakacje na wsi, trzy delegacje z czego jedną zagraniczną lotniczą, wesele i kilka dni roboczych w biurze?
Piąte, karłowate, to czy będzie pogoda? No jakaś będzie, ale czy będzie pogoda?
Szóste, to zakończone pazurem, to strach przed kredytami i starością.


Ma 6 odnóży? Tylko 6? Na pewno? Eeee, to zwykły pająk domowy, pani jest zdrowa, proszę nie zajmować kolejki, tu są ludzie z prawdziwymi problemami!!

niedziela, 1 sierpnia 2010

Pacjentka nr 214

Wracając do tematu tych dwóch książek, to ja dochodzę do wniosku, że jestem jakaś zupełnie niewrażliwa i nie przeżywam należycie swoich emocji, relacji, snów, emocji, wspomnień. Albo może tępa jestem i nie myślę tak głęboko, jak reszta rodu kobiecego.
W zasadzie nie posiadam problemów egzystencjalnych (stąd czasem wieje nudą), a jak jakiś tylko wystawi łepek ze swojej norki to go hyc rozwiązuję w trymiga i żaden psychoanalityk sobie za moją kasę garnka nie zapełni.
W zasadzie małżeńskich problemów też nie posiadam i jakoś sobie w tej małej komórce społecznej funkcjonuję nie znając wielu definicji małżeństwa, nie studiując przypadków sukcesów bądź porażek, nie zdając sobie sprawy z celów jakie Państwo, Społeczeństwo i Kościół przede mną stawiają.
I dlatego mnie ciutkę te książki (Jak być kobieta i nie zwariować) już przestały bawić. Bo opisywany tam świat to jakieś chore science fiction. Ja nie mam nic przeciwko choremu science fiction jak długo ono się podpisuje prawdziwym nazwiskiem.
No dobra, nie akceptuję i nie kocham moich najnowszych 2 kilogramów, ani 3 poprzednich też. Wkurzam się na siebie nieodmiennie, że zawsze najpierw zacznę gotować, a potem sprawdzam czy mam potrzebne składniki i w ogóle jaki to był przepis.
Jestem leniwa i nigdy nie umiem dobrze zatytułować notki.
Ale czy to się nadaje na kozetkę? To się ledwo na blogaska nadaje, moim zdaniem.

sobota, 31 lipca 2010

W moim śnie...

W moim śnie, którego do końca nie pamiętam, opowiadałam Pierwszej (siedziała tyłem, nie wiem jak wygląda) co planuję napisać na blogu. Oczywiście to czego nie pamiętam, to treść tej notki. W każdym razie dotyczyła M i małżeństwa w świetle czytanych przeze mnie właśnie równolegle książek - Być kobietą i nie zwariować oraz I że cię nie opuszczę. Według obu przedstawionych tam teorii M był mężem do bani. Co zresztą potwierdziła teściowa podczas ostatniej wizytacji. W realu.
Anyway, Pierwsza odpowiedziała, że taką notkę ktoś już napisał i żebym się nie wysilała.
Ogólnie po co się wysilać. Co kupię, to zaraz brakuje w lodówce, co ugotuję, to zjemy, co upiorę to się pobrudzi, co zaplanuję schudnąć, to przytyję, co wymyślę notkę, to się okazuje, że ktoś już to napisał. Internet pełen plagiatorów.

Tylko Dziecko jest jeszcze moją nadzieją na sukces życiowy. Dlatego zaczęłam uczyć je pić z kieliszka, żeby na ludzi wyszło.

wtorek, 27 lipca 2010

Zalałam komórki

Zaczęło się niewinnie. Spokojny dżdżysty poranek, zdrowe śniadanko, gimnastyka (tak, nawet mam zakwasy!). Dziecko śpi słodko. Tuż przed 8 byłam cała zrobiona, spakowana - woda mineralna, Dzieckowe gatki na zmianę, oba komórczaki, wszystko w torbie gotowe do drogi. Ubranie dla Dziecka przygotowane, tak żeby prosto spod kołdry z krótkim postojem w łazience mogło trafić do windy i do żłoba. O 8 podjęłam próbę obudzenia Dziecka, bez sukcesu, więc zlazłam sobie i jeszcze się pokręciłam przy kwiatkach, zmywarce i td. Nagle mój wzrok padł na kanapę, na której spoczywała spakowana torba. Kanapa była podejrzanie ciemna. Myśl szybsza niż internet w Netii przemknęła mi pomiędzy półkulami: ciemno-mokro-woda-komórki w torbie. Komórki wydobyłam z pełnego zanurzenia, zrobiłam im szybkie usta-usta i ułożyłam w bocznej ustalonej. Ale chyba padły na śmierć.
Ten smutny fakt zburzył moją harmonię na resztę poranka.
Potem zapomniałam bidonu do żłobka.
Potem ułożyłam misterną piramidę rzeczy zaczynającą się od mojego laptopa, zawierającą kalendarz, notes, pióro, szczątki mojej komórki, parę metrów kabli i myszkę i rozwaliłam to wszystko po sali konferencyjnej.
Potem zbiłam szklankę.
Potem dowiedziałam się, że zalanej komórki nie należy próbować włączyć przez 48 godzin.
Potem w kibelku wysypała mi się na podłogę zawartość kieszeni w kwocie 4,70 bardzo drobnymi.
To co? lepiej już nie wyłazić z domu? ale muszę! Może w końcu sprzedam to przytulne mieszkanko na Żoliborzu w dobrej cenie.

sobota, 24 lipca 2010

Co tam

Mam wysprzątane mieszkanie, śpiące Dziecko, stepy akermańskie na balkonie, brzuszysko wokół pasa, nową komodę a w niej nowe talerze, lekki szum w głowie i dwa gary pysznego jedzenia. Żaden Zygzak nam nie zginął, ale też żaden się nie odnalazł.
Zero planów na popołudnie.
To chyba udany weekend.
Chociaż nie padało (vide stepy na balkonie).

Dziecko zaliczyło dziś swoją pierwszą ucieczkę DO domu. Po prostu wyszło z kościoła i ruszyło przez plac, parking, ulicę, gdzie je dogoniłam. Anioł Stróż czuwał, ale przecież nie o to chodzi.

czwartek, 22 lipca 2010

3 mm kłopotów

Oburzające jest co wyczynia pani właścicielka Zakładu Meblowego Abja z Kraczewic. Dwa razy nie stawiła się w umówionym terminie na pomiar, więc zrobiła mebel na oko. I tak nieźle, bo tylko 3 mm za długi, potem na mnie nakrzyczała z siedem razy przez telefon, że jestem trudno uchwytna, a na koniec rzuciła słuchawką i dowaliła mi do rachunku koszt przeróbki ponownego transportu. Odradzam. ABJA W KRACZEWICACH. Nie polecam.
Mam nadzieję, że im to wskoczy do wyszukiwarki. No.

Poza tym to widziałam oberwanie chmury. Chmura oberwała się spektakularnie na mnie, przy czym słońce nie przestało walić mnie po oczach. Tak więc jechałam w strugach wody, wycieraczki na najwyższych obrotach, a ja jak gwiazda w okularach przeciwsłonecznych.

Do tego spadł grad i przywiało biały szkwał.

Grad wpadł do basenu i ostudził wodę oraz potłukł miętę w ogrodzie. Ładnie pachniało potem mojito :) Ogólnie było cudownie chodzić sobie na bosaka po takiej wymytej cieplutkiej trawie. Jak już grad się roztopił ofkors.

I jeszcze Facebook mi nie działa, a jestem uzależniona!

piątek, 16 lipca 2010

Auta cz. 187645242

Zaginęło podwozie od Złomka z Duplo. W ramach poszukiwań odkurzyliśmy pod obiema kanapami. Wśród kłębków kurzu odnalazło się z pół kilo chrupków kukurydzianych, 17 flamastrów, a także kilka Zygzaków oraz jeden Marek Marucha. To ten zielony, z wąsami.
Ustawiłam sobie 4 Zygzaki w rządku i troszkę się przelękłam tych małych zezujących oczek śledzących mój każdy ruch. Brrrr. Może one mają jakieś działanie hipnotyczne na dzieci?
Anyway, Marek Marucha został ukochaną zabawką Dziecka. Szczęśliwe pożycie trwało jakieś 4 godziny i 34 minuty. Po tym czasie M wrócił z Dzieckiem z placu zabaw, bez Marka. M twierdzi, że z Markiem, ale fakty temu przeczą. Marka nie ma. Ponowne uniesienie kanap - bezskuteczne, żadnego Marka, żadnych Zygzaków. A właśnie, prowadzi mnie to do wniosku, że Zygzaki najchętniej rozmnażają się w otoczeniu kurzu, płatków kuku i flamastrów.
No. Jako matka bez zasad i konsekwencji, zabrałam Dziecko do centrum handlowego, celem uzupełnienia stanu posiadania o Marka Maruchę.
W sekcji samochodzikowej Dziecko wybrało sobie .... Zygzaka.
Taaaa, zdecydowanie mają działanie hipnotyczne.

piątek, 9 lipca 2010

Lampa skacze, Dziecko płacze

Zostałam fanką stawiania do kąta. A było to tak.
Wczoraj o 7.32 Dziecko powiedziało
- Chcę oglądać bajkę, jak lampa skacze na literkę I.
A ja na to "nie". Wywołało to płacz na 57 minut, który przerwany został wyjściem do żłoba. Po powrocie płacz był kontynuowany. Na przykład w piaskownicy.
- Chcę foremkę żółwiaaaaaaaa.
No spoko, tylko że to nie nasza foremka.
- Kochanie, pójdziemy kupić foremki?
Poszliśmy. W sklepie foremki zostały grzecznie wybrane.
- Ja chcę pociąg z przyczepą, aaaaaaaa.
- Masz pociąg w domu, pobaw się tym chwilę i idziemy do piaskownicy.
- Nie chcę do piaskownicyyyyyyyyy.
Tu oberwałam w twarz trzymanym pociągiem i dłuższą chwilę trwało opanowywanie agresji, jej zamiana na zwykłą histerię, a następnie na powrót do pertraktacji pokojowych.
- Nie chcę do piaskownicyyy. Buuuu.
No to pojechaliśmy na przejażdżkę. Ja z jednym spuchniętym policzkiem i tak chyba wyglądałam na szczęśliwą matkę, którą chwilowo nie byłam. Zobaczyliśmy małą elektryczną kolejkę, taką w którą wsadza się dziecko i ono sobie nią jeździ przez parę minut w kółko.
- Chcę do pociąguuuuu.
Pociąg akurat ruszył, więc czekaliśmy te parę minut, aż dzieci-pasażerowie zaczęły się wiercić i wypełzać. Kto do licha wymyślił, że dwulatek czy egzemplarz młodszy, wytrzyma 5 minut jeżdżenia kolejką w kółko???
W końcu pociąg stanął i się rozładował. Dziecko zajęło miejsce maszynisty. Ja podeszłam do operatorki zabawy w celu uregulowania należności.
- Ja się boję pociągu. Chcę do domuuuuuuuuu.
I tyle było z wczorajszych rozrywek.

Dziś godzina 6.08:
- Ja chcę oglądać bajkę jak Złomek lataaaaaa.
- Teraz myjemy zęby.
- Nie chcę myć zębów, aaaaaaaaaa.
- Dziecko, teraz myjemy zęby albo idziesz do kąta.
Chwilę to trwało, Dziecko postało 50 sekund w kącie, a następnie z promiennym uśmiechem umyło zęby.
Na tym płacz się skończył. I jak tu nie lubić kąta?

środa, 7 lipca 2010

Istota festiwalowa

Podobnie do innych z gatunku homo sapiens jest istotą stadną. Występuje na terenach całej Europy, jak wskazuje jej nazwa, na obszarach festiwalowych. Prowadzi koczowniczy tryb życia, nocując na biwakach i plażach. Lubi duże miasta.
Istota festiwalowa charakteryzuje się (getrami) kolorowym strojem, którego elementem koniecznym są trampki konwersy. Rozpoznać ją można łatwo po dekoracyjnych elementach ubioru - koszulkach z napisami manifestującymi różne bzdury (np. zbieram na większe cycki), kolczykami zrobionymi z czegokolwiek (włóczka, korki plastikowe, orzechy itp), dużą chustą omotaną wokół szyi lub głowy lub torby. Torba jest ważna, choć nie ma określonych reguł, z czego jest wykonana i jaki ma kształt. Istota festiwalowa unika najwyraźniej toreb skórzanych. Zawartość toreb pozostaje tajemnicą dla badaczy.
Istoty festiwalowe odżywiają się piwem i frytkami, nigdy nie przygotowują własnych posiłków. Mówią głośno, często przeklinając. Palą. Chociaż piją dużo piwa nigdy się nie upijają i nie miewają kaca. Cierpią na niewyspanie. Przemieszczają się po terenie festiwalu i nie tylko ciasno zbite w kilkuosobowe grupki.
Ciekawostką jest, że obserwatorom nie udało się zaobserwować znaczących różnic w ubiorze bądź zachowaniu samic i samców istoty festiwalowej. Niektórzy stawiają tezę, że samice można poznać po torbie, ale liczne przypadki ceratowych toreb noszonych przez samców, przeczą tej tezie. Można zaryzykować stwierdzenie, iż samice są głośniejsze i używają bardziej wulgarnego języka.

Czytała Krystyna Czubówna.

sobota, 3 lipca 2010

Open'er Festival

Bylam sobie sama na plaży. W zasadzie nie do końca sama, bo ostatnio wszędzie chodzę z niedźwiedzica Suzy i pewnie jeszcze trochę będzie się za mna włóczyć w ramach przygotowań do zmasowanej akcji depi.
No właśnie z tego powodu ulokowałam mój ręcznik z ciężarówka na uboczu. Z tym że ja do wody zimniejszej niż 20 st. C na pewno nie wejdę!
A w ogole to festiwal cudny. Pierwszego dnia mialam ciut mieszane uczucia, bo z jednej strony biceps ledwo mieszczacy sie w rekawku koszulki Eddiego z Pearl Jam, a z drugiej zimno śpiaco głośno i wala reflektorami po oczach, ale jakoś się przestawiłam na tryb festiwalowy I daję radę.
A dziś chyba wieczór przed tivi, bo festiwalowe żarcie powaliło M. Może sobie kupię krzyżówki.

czwartek, 1 lipca 2010

Wygrywa najszybszy

M ogląda debatę prezydencką. Dziecko bawi się u siebie. Ja się krzątam.
Ja: No i kto wygrał?
Dziecko: Zygzak!
Słodki czas, gdy wybory są tak proste....
Swoją drogą, szkoda, że Złomek nie kandyduje. Byłby moim faworytem!

wtorek, 29 czerwca 2010

Postęp

Jak to jest, że w momencie gdy Dziecko uczy się wołać "mamo, robimy siusiu", toaleta jest zajęta? No tak to jest, że komuś się nie chciało robić drugiej łazienki, jak była okazja. Więc temu komuś Dziecko nasiusiało do słoika po ogórkach. Ale co było robić, skoro woła?
Poza tym to wiem, że nie piszę, ale nie mam o czym. Mundial mnie nie interesuje, chyba że w wykonaniu Dziecka. Wybory mam głębiej niż Komorowski jelonki, a Kaczyński nas wszystkich. No to nie mam o czym się wypowiadać w debacie publicznej.
A prawda, na wakacjach byłam, w USA....
Ale żeby się tak od razu dzielić wszystkimi pikantnymi szczegółami mojego tygodnia w stanie wolnym bezdzietnym, kiedy to zajęta byłam przebywaniem z ukochaną mną? Powiem tyle, że najfajniejsi byli ludzie, nasze towarzystwo od margarity. W ogóle cała ta niby spokojna uliczka to jedna wielka impreza skupiająca normalnych ludzi pracy, ale także ludzi żyjących na cudzy koszt lub miłością, wariatów łagodnych kąpiących się nocą w fontannie oraz wariatów ostrych nazywających siebie Shiptopots, imię pierwsze nieznane.
Jest tam komunista z Barbados (w planach emigracja do Turkmenistanu lub ślub z Polką, jedno nie wyklucza drugiego), grubas uwięziony w boskim ciele, neurotyczna artystka, zmysłowa może nawet trochę wyuzdana miłośniczka niewielkich mężczyzn, ekologiczna specjalistka od tropikalnych drinków, wieczna panna młoda i dwóch roznegliżowanych Włochów-stolarzy, z czego jeden nieźle zbudowany. Tworzą sobie całkiem sprawnie funkcjonującą rodzinę, no może z małym problemem. Alkoholowym.
Mogłabym się odnaleźć w takim środowisku i nawet się odnajdywałam ("oooh, so you're the one with the Baby!!!") , ale nagle ścisnęło mnie w piersi i w brzuchu. To był atak tęsknoty.
A mogłam mieć dom z basenem przy polu golfowym.....albo 2 krowy w Turkmenistanie.

Wracając do tematu, oprócz wołania na siusiu, Dziecko jednocześnie nabyło umiejętność przymierzania butów nieprzerwanie przez 45 minut (po mamie), liczenia do pięciu (po tacie), zabijania much klepką (po dziadku??), układania puzzli (też po mamie) i prowadzenia uprzejmych konwersacji w windzie (ktoś chętny?).

czwartek, 24 czerwca 2010

Dzień siódmy.

Właśnie pokonałam tygodniowy jetlag i mniej więcej załapałam nowy rozkład jazdy. W samą porę, bo dziś wyjeżdżam, o ironio!
Mam też dziś pierwszy leniwy dzień, czyli malowanie paznokci i leżenie na łóżku z laptopem. Naprawdę fajnie. Ach, muszę jeszcze jakimś cudem upchnąć 2543 nowych bluzeczek do walizki i mogę jechać. Moja karta kredytowa aż się zaczerwieniła od częstego prześlizgiwania się przez czytniki. Mam za to zapas odzieży na 14 najbliższych sezonów, biorąc pod uwagę, jak krótkie mamy lato.
Normalnie było cudownie, poznałam wspaniałych ludzi, wypiłam 834 margarity i spędziłam czas zupełnie nietypowo, a to przecież chodzi na wakacjach. Jednocześnie jestem chora z tęsknoty, więc wszystko się dobrze składa. Wakacje idealne.
I'm lovin' it.

wtorek, 22 czerwca 2010

Kartka z wakacji

W małym niepozornym domku przypominającym kształtem rozpłaszczoną oborę mieszkają sobie 3 przypadkowe osoby. Na wyścigi ściągają wodę ze ścian prysznica gumką, pucują blaty i zbierają każdy kłaczek kociego włosa. Wieczorem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zasiadają na swoim olbrzymim patio z oszronionymi szklanicami margarity.
A że 3 to taka nierówna liczba, dość często zapraszają znajomych i przyjaciół na wspólne patiowanie z noclegiem.
Takie wakacje lubię.
Co prawda niektóre osoby starają się uświadomić mi, jak wiele lat już przeżyłam, jak staro wyglądam i jak mało radości mam w życiu.
Ale mówię Wam, wielkie majtki to kupa radości!

czwartek, 17 czerwca 2010

Mamy jubileusz

Kochani, to jest notka nr 200.
No no no, kto by pomyślał, że dam radę? Miała być terapia małżeńska, a wyszedł eksperyment literacki (przy okazji, terapia też podziałała). I jakoś cały czas daję radę :) I to wcale nie jest trudne, sama przyjemność, może też lekuchne uzależnienie.
Tak zwane hobby.

środa, 16 czerwca 2010

Przerwane kontinuum

Spakowana jestem.

"Nawet ugruntowany poziom niepokoju ma tendencję do trwałego utrzymywania się, bo nagła utrata "powodu do zmiartwień" może wywołać niepokój o wiele głębszy i w nieporównywanie ostrzejszejszej formie. Dla człowieka, którego naturalnym stanem jest balansowanie na krawędzi katastrofy, nagłe zapewnienie mu całkowitego bezpieczeństwa będzie tak samo nie do zniesienia, jak urzeczywistnienie się najgorszych obaw." Jean Liedloff

No właśnie (Pan Józek, hodowca kurczaków), strasznie mi dziwnie tak bez Dziecka. Może ta krawędź katastrofy to lekka przesada, ale bardzo dużo rzeczy można zrobić w krótkim czasie i jeszcze film sobie obejrzeć w tivi popijając białe wytrawne. Bardzo mi dziwnie. Ciągle nasłuchuję, czy gdzieś nie woła. Wszędzie się natykam na zabawki, książeczki, skarpetki i strasznie mi tęskno. I dziwnie.
I Zygzak się odnalazł, ale nie ten co odjechał wczoraj, bo ten się znalazł przedwczoraj, a wczoraj zginął ponownie. Inny jakiś wrócił. A Rajdek w drodze. Nie wiem, jak na siebie zareagują. Jak pies z kotem?
Ja naprawdę nie wiem, co ze sobą zrobić, jak jestem sama bez mojego "powodu do zmartwień". Odzwyczaiłam się.

wtorek, 15 czerwca 2010

Zygzak minus jeden

Jechałam koleją polską państwową i było nieźle. A, z Dzieckiem jechałam i to właśnie było niezłe, bo same koleje raczej nie są w stanie mnie zaskoczyć. No może z wyjątkiem oferty rodzinnej. Taksówka na dworzec kosztuje więcej niż trasa dom-rodzice! Moje Dziecko jak zwykle było najcudowniejsze i najmądrzejsze i najlepiej rozwinięte w porównianiu ze współpasażerami. I w chuście sobie ponosiłam.
Normalnie uwielbiam usłyszeć, mamo weźmiesz mnie do chusty?
Dziecko zakochało się w tej podróży w Rajdku.
Zygzak się zwąchał i nas opuścił nagle. Słowo, nie wiem, jak te Zygzaki to robią, że w jednej chwili są, a w drugiej jak kamień w wodę. Chyba pojechał szybciochem do Kaliforni? Bo Zygzak jest najszybszy...

sobota, 12 czerwca 2010

W końcu o tym pokoju

Czytam sobie teraz taką książkę o domu, w którym ni stąd ni zowąd pojawiają się pokoje, korytarze, zakamarki i takie tam. Nie wiem, czy przeczytam książkę do końca, bo ma 500+ stron, a ja czytam ją tylko przy myciu zębów, więc jakieś 7 minut na dobę w dwóch rzutach. Książka jest horrorem.
No i czytam sobie czytam powolutku.
Wybrałam się z Dzieckiem do HiMu po trochę odzieży letniej. Wsadziłam Dziecko do wózka takiego zakupowego, bo tylko w nim można Dziecko utrzymać w ryzach i zakupy nie kończą się demolką wystawy i spoceniem się rodziców. I z tym wózkiem wjechałam do HiMu. Ponieważ odzież dla dzieci 110-146 jest na drugim piętrze, wtoczyliśmy się do windy, Dziecko wybrało stosowną cyferkę spośród dwóch dostępnych. I tu zaczęły się dziać rzeczy. Winda zamiast zaszumieć i ruszyć do góry, zaszumiała i ruszyła w bok. Może nie zupełnie ruszyła, ale za to otworzyła drzwi tylne. Tylne w przeciwieństwie do przednich, którymi weszłam. Kilkakrotne ponawianie instrukcji na panelu sterującym nie dawało zamierzonego efektu. Za każdym razem otwierały się drzwi tylne, a za nimi ukazywał się pokój pełen wieszaków i manekinów. Na szczęście oświetlony. Wsunęłam tam głowę i krzyknęłam "halo!". Nic. No to wjechałam do tego tajemniczego pokoju. Teraz jestem już na takim etapie książki, że na pewno bym tego nie zrobiła, ale wtedy byłam jeszcze nieskażona wiedzą o tym, co może czaić się w tajemniczo pojawiających się pokojach.
W pokoju były właśnie te wieszaki, stojaki i manekiny oraz wiele drzwi na różnych ścianach. Wszystkie zamknięte na głucho, a pukanie i walenie w nie nic nie dawało.
Ponieważ Dziecko oznajmiło "mamo, nie chcę tu być" robiąc stosowną atmosferkę, skryliśmy się na powrót we windzie, gdzie skorzystałam z opcji "telefon do przyjaciela" czyli wcisnęłam "kontakt z serwisem". Serwis odebrał zgłoszenie o awarii, a następnie spytał, "a w jakim mieście się Pani znajduje". Kurcze! Planeta Ziemia!!! Myślałam, że dzwonię do ochrony centrum handlowego, a nie do jakiejś Globalnego Telefonu Zaufania Dla Uwięzionych w Windach i Przylegających do Nich Pokojach!
Co prawda pan serwis rzeczowym tonem oznajmił "już kogoś wysyłam", ale ja tam ich znam i wiem, że dotarcie z punktu A do punktu W jak Winda, trwa dowolną ilość czasu.
No to wróciłam do Pokoju. Obeszłam se go jeszcze raz, przymierzyłam parę ciuchów z tych wieszaków, a potem wcisnęłam alarm pepoż. No i to dopiero mnie zaskoczyło. Alarm wył przez 10 minut, umilkł i nic.
Dziecko nie muszę nadmieniać stało się nerwowe i mówiło "nie lubię tego pokoju". Ach te dzieci!
Trzecia rundka po pomieszczeniu i inspekcja ścian ujawniła instrukcję wieszania staników oraz składania koszul podpisaną przez Rafała Sz. wraz z numerem telefonu służbowego. Wykonałam połączenie. Rafał był właśnie na urlopie, ale kojarzył, o który HiM mi chodzi i obiecał skontaktować się z personelem naziemnym i przysłać odsiecz.
Po paru chwilach rzeczywiście przybył rycerz na białym koniu. Wszedł do pokoju przez jedne z drzwi, zamknął je za sobą (!!) i oznajmił, że mnie przez tą windę będzie przepychał. Zaprostestowaliśmy zgodnie z Dzieckiem na dwa głosy, przy czym Dziecko przytomnie oświadczyło, że chce kupę, co ostatecznie przesądziło o wypuszczeniu nas jak najszybciej z Wymiaru Igrek na teren hali sklepowej.
Oczywiście, kupa była ściemą. Mądre Dziecko.
Gatki kupiłam w 5-10-15, którego normalnie bym w życiu nie zasiliła w gotówkę, ale z racji tego, że nie miał windy i było jakoś tłoczno, tym razem dałam się namówić.
Znowu nie mam na nic czasu. W takich momentach dobrze jest po prostu wszystko olać. To właśnie mam w planach na dziś :)
Mam w głowie gotową notkę o pokoju bez drzwi z historią dla fanów horrorów, ale słowo daję, że nie mam kiedy napisać.
No.
Ostatnio natomiast rozwiązywałam dylemat komunikacyjny. Jak dotrzeć najlepiej do centrum i przebywać tam przez dzień cały? Wybrałam rower. Pomimo spiekoty totalnej, to był dobry wybór. Normalnie cudownie jest tak jechać sobie w cieniu drzewek, wiaterek we włosach, omijać pieszych, samochody w korku, autobusy na przystankach. Koszmarek zaczyna się, gdy trzeba stanąć na chwilę, na przykład na światłach. Wtedy dopada tropik z nieba, a skóra zaczyna skwierczeć.
Dzień spędziłam w sali klimatyzowanej a przyjęta skala temperatur odpowiadała preferencjom Eskimosa na urlopie. Czyli jakieś 15 stopni plus. Po prośbach z sali i licznych interwencjach u personelu i kierownictwa, temperatura wzrosła do 17. Palce mi odsiniały, ale zęby nie przestały szczękać.
Tak więc po wyjściu z prawdziwą rozkoszą powitałam żar z nieba. Rozkosz trwała około 13 minut. Potem dopadł mnie wiatr. To był jakiś wiatr słoneczny, bo nie niósł ze sobą chłodu. Wiał mnie w twarz, panie, i nawet z górki trudno się było rozpędzić.
Mniejsza z tym. Pisząc notkę, wyprawiłam M za morze, a siebie i Dziecko spakowałam na weekend.
Mam nadzieję, że do południa woda w basenie się nagrzeje!

środa, 9 czerwca 2010

Bzzzz?

3.06 zaswędziała mnie stopa przy kostce. Podrapałam. Zasnęłam
3.09 zaswędziało mnie pod kolanem. Podrapałam. Leżę czujnie.
3.11 jest! bzzzzzzzz. Siadł na czole i dostał z dyńki.
Przystąpiłam do działania. Odnalazłam dawno temu nabytą moskiterę na łoże podwójne i ze sprytem pajęczycy i poświęceniem godnym lepszej sprawy zainstalowałam ją na dwóch łóżkach naraz.
Jak już skończyłam i siedziałam pełna satysfakcji na krawędzi materaca, dotarło do mnie, że zsunięte łóżka byłoby łatwiej omotać i ta szpara by się tak nie rozsuwała, ale było już zrobione hard way.
Potem miałam problem, jak zgasić światło nie psując tej misternej i mglistej konstrukcji firankowej. Użyłam stopy, która rzeczywiście nadal jest chwytna - wsunęłam ją pod łóżeczko Dziecka i wyczułam oraz wcisnęłam pstryczek.
3.36 zasnęłam snem niezakłóconym
7.10 kupiłam drugą moskitierę na alegrowie

Mam jeszcze jedną trzymającą w napięciu historię, ale nie mam czasu! Ciao.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Tytuł zjadł smok

Byłam w Krakowie, widziałam Wawel. Pół godziny szukaliśmy miejsca parkingowego i w końcu się udało. Było jedno jedyne wolne między wężem w kałuży a psią kupą.
Bawiłam się jak za dawnych młodych lat i tylko głowa już nie ta. Wróciłam do siebie dzięki troskliwości i czułości M, który okazał się całkiem dobrym człowiekiem, a w kwestiach kurowania zbolałej głowy i odtruwania organizmu nie ma sobie równych. Pilnował, żebym nie wyszła na słońce bez okularów, żeby przydrożne parkingi miały czyste toalety albo chociaż zadbane trawniki, a jak już byłam gotowa, o prawidłową kompozycję mojego posiłku. Dbał o mnie i dzięki niemu płynnie przechodziłam od jednego etapu kuracji do drugiego.
Dzieci, nie należy wypijać 1.345.734.376 kieliszków wina na pusty żołądek!
Stare porzekadło naszej przyjaciółki Scarlet O' modernizujemy. Dama na przyjęciu je jak ptaszek, pod warunkiem, że pije jak ptaszek. Jeśli pije jak smok, to je też jak smok.

środa, 2 czerwca 2010

Nic nowego

W sumie u mnie nic nowego. Śpię po 9 godzin na dobę i spóźniam się na zakład. Wena mnie opuściła, a jej sporadyczne nawroty zdarzają się głównie wtedy, gdy stoję w korku. Prowadzę wielokierunkową akcję odchudzającą obejmującą różnorodne działania z wykluczeniem ograniczenia słodyczy i innych pokarmów. W "wolnych chwilach" wymieniam pranie na sznurkach. Buduję z duplo domy wielopiętrowe, tunele i garaże.
Wczoraj dopadł mnie brak koncepcji na Dzień Dziecka, więc poszliśmy na banalne lody, które okazały się super. Polecam czarną wiśnię.
No naprawdę nic się nie dzieje.
Nadal mam skłonności do wyczynowego roztargnienia, które sprawia, że zmieniam kanały w TV komórką, a kluczyki do samochodu gubię na odcinku czasoprzestrzeni pomiędzy otwarciem drzwi a zajęciem miejsca kierowcy.
Pomidorówka mi się udała.
I to tyle, naprawdę.
A co u Was kochani? Jedna czy dwie kreseczki? Chłopczyk czy dziewczynka? Jak Mont Blanc? Gorąco?

sobota, 29 maja 2010

Rowerowe frustracje

Rower jest super i najbardziej cieszy mnie powrót do aktywności fizycznej innej niż szorowanie podłóg, pchanie wózka z zakupami czy zmienianie biegów. Ale wkurzyć się można i przy czynnościach radosnych, no nie?
No więc siodełko dla nieletnich zostało nabyte w wersji minimum a nie wypas z powodu braku na stanie tej drugiej. Wersja wypas od mini różni się możliwością odchylania Dziecka do pozycji spania. Dziś, na drugiej rodzinnej wycieczce rowerowej, Dziecko zasnęło i w związku z niemożnością przyjęcia lepszej pozycji, przybiło dzięcioła.
Dzięcioł został dostarczony do domu i ułożony mniej więcej w bocznej ustalonej. M pozostał na straży snu swego potomka, a ja postanowiłam sprowadzić oba rowery do piwnicy.
W celu pokonania drogi z naszego apartamentu do lochów należy: wprowadzić jeden rower częściowo do windy, tak żeby ta się nie zamknęła i możliwe było wprowadzenie drugiego, odsunąć rower nr 1, który został przemieszczony przez zamykające się drzwi windy, przytrzymać windę piętą, jedną ręką pchać rower nr 1 a drugą ciągnąć rower nr 2, powtórzyć te czynności ale w odwrotnej kolejności przy wychodzeniu z windy, a następnie jeszcze dwa razy przeprowadzając rowery przez kolejne drzwi do lochu, przy czym pamiętać należy, że każde z tych drzwi zamknięte są na klucz, a każdy klucz jest w innym pęku kluczy, oraz że każde z tych drzwi mają sprężynę zamykającą.
No, to jak już zużyłam wszystkie znane mi brzydkie słowa, to w ramach zaległego dnia dobrych uczynków, postanowiłam psiknąć WD40 w hamulce, aby nie piszczały. 8 psiknięć na 8 naszych klocków w 4 kołach 2 rowerów. I wtedy przeżyłam moment grozy, bo jakoś ogarnęło mnie przeświadczenie, że klocek ma trzeć i w ten sposób odbywa się hamowanie, a ja właśnie je nasmarowałam i będą się ślizgać, a nie trzeć. I miałam wizję, że z powodu dezaktywacji funkcji hamowania, muszę jeździć w kasku i hamować podeszwami.
Ale to był tylko zły sen. Test na żywym organizmie wykazał, że hamulce działają. Nie piszczą.
To ja już nic nie rozumiem z tej fizyki.

wtorek, 25 maja 2010

Mrówki, pszczółki i pająki

Dziecko rysuje. Najpierw rysowało ślimaki. Teraz węże. Następne pewnie będą mrówki. Mrówki i węże. I ślimaki. Może trzeba jakąś terapię? albo chociaż melisę?
Ogólnie Dziecko jest szybko rozwijające się i przeraża mnie, że w zasadzie nie mówi bez sensu, pamięta WSZYSTKO i jest diabelnie konsekwentne. I ciekawskie. Zaczęły się rozmowy o anatomii kobiet i mężczyzn, przy czym okazało się że mama jest dziewczyną, a tata panem. Muszę przećwiczyć gdzieś te teksty o pszczółkach. I o antykoncepcji. Nie mam pojęcia, jaką antykoncepcję stosują pszczółki czy mrówki. Czy węże, choć w tym wypadku można sobie cokolwiek wyobrazić.
Dziecko się rozwija, a ja się cofam. Jestem na etapie duplo. Uwielbiam.

Dziecko mówi do mnie dzisiaj "goodbye".

I właśnie wybiera się do wanny z gumowym pająkiem!

niedziela, 23 maja 2010

Dwa kółka dwa siodełka

Sprzęt jeździecki został zmontowany, a M wstał dziś przed obiadem, więc okazja, jaka może się nie powtórzyć i należy ją chwytać jak byka za kierownicę. Co też się stało. Po malutkim zamieszaniu wywołanym moją niekompetencją w pakowaniu rodziny na rowerowy piknik, kiedy to przy szlabanie zorientowałam się, że jestem w ciapach i musiałam wracać (co skrzętnie wykorzystałam do zrobienia makijażu, a co), wyruszyliśmy podziwiać stan wody w Wiśle (to nie jest śmieszne!). W trasie okazało się, że co dwa siodełka to nie jedno i ja raczej nie wydolę aż do Wisły. Zresztą Dziecku należy się okazja do spalenia kilodżuli na świeżym powietrzu, a pchać rowera przecież nie będzie.
No to śmy się zatrzymali w zieleni w połowie drogi między domem a Wisłą. Co było w zieleni nie jest ważne. Ważne, że M oznajmił, iż ajfon przewiduje deszcz o 13, a że była 13.13 to odtrąbiliśmy odwrót. W drodze powrotnej złapał nas deszcz i to niewąski. Jak już nadarzyła się okazja do schowania się przed wodą, to Dziecko było doszczętnie (o, to słowo nie ma nic wspólnego z oszczędnie, bo spelczek podkreśla :) przemoczone i kwalifikowało się do szybkiego odgrzewania (wspominałam w poprzedniej notce o Anginie, nie?).
Nie tak znowu bardzo szybko, ale jednak, pedałowałam co sił i mnie na jednym takim łuczku zarzuciło i wytrąciło z równowagi. Fotelik się spisał na medal, bo Dziecko bez draśnięcia. Ja straciłam lakier piwoniowy z małego paznokcia oraz skórę z łokcia, ale dałam radę i ruszyliśmy do domu w strugach deszczu i krwi. Do garażu wjeżdżaliśmy już w upalnych promieniach słońca, ale nadal zmarznięci.
Zobaczymy, jak to się odbije na stanie zdrowia mojego jedynego zstępnego. Trzymajcie kciuki za dzisiejszą noc!
PS. O paznokcia proszę się nie martwić - odmalowałam i nie ma śladu.

sobota, 22 maja 2010

Zombie Day

Już zapomniałam jak to jest zarwać noc i ogólnie nie uwzględniam takiej ewentualności w planach weekendowych. Planuję zazwyczaj aktywności typu plac zabaw, rower, zakupy, sprzątanie z lizaniem podłogi, gotowanie zup i tym podobne wystrzałowe atrakcje. Tymczasem się zdarzyła. Wkradła się do naszej sypialni o 1 nad ranem i została z nami na całą sobotę. Tłusta, tępa i gburowata pani Noc Nieprzespana. Nie wiem kto ją zaprosił, jakaś Alergia albo Angina, dziś nie zdecyduję. Może wpadła nieproszona?
M przejął nieśpiące Dziecko w godzinach 6-8.10, dzięki czemu bilans mojego snu zamknął się na 4 godzinach. M odsypiał do 15. (jakim prawem???) Ja natomiast początek dnia spędziłam podejmując słabe próby uratowania soboty, a środek i końcówkę dnia nakłaniając Dziecko do drzemki. Teraz śpi i w sumie nie wiadomo, czy się zbudzi przed ranem, a może znowu o 1?
Podsumowując, nie mam wspomnień z tego dnia, tylko takie mgliste wrażenie, że bym wolała, aby takie dni się nie powtarzały.

piątek, 21 maja 2010

W poszukiwaniu samotności

Poszłam sobie do kina, aby pobyć sama. I aby zobaczyć film, który przy okazji był super, i jeśli kiedyś będę robić filmy, to właśnie takie, o miłości i filozofowaniu z umiarem. Nie sądziłam że polubię Allena, ale się udało.
Ponieważ film leci już od stu lat, sala była pusta. Ale chyba feromony zadziałały, bo z obu stron dosiedli się do mnie ludzie i chyba byłam jedynym człowiekiem z dwoma sąsiadami na sali.
Pani z prawej jednostajnym ruchem pożywiała się popcornem przez 120 minut, natomiast pan z lewej kręcił się, komentował głośno, wybuchał śmiechem, powtarzał co fajniejsze kwestie, stale wyjmował ajfona i czytał smsy od niejakiej Paradise (a co, jak siedzi koło mnie tak aktywnie, to sobie poczytałam, czego chce Paradise w trakcie moich Chwil Bez Dziecka). Najgorszy był jednak zapach pana z lewej. Na pewno wydał fortunę na flakon eau de cośtam, ale z mojego punktu wąchania, były to zmarnowane pieniądze. Cuchnia jakich mało, którą epatował z każdym ruchem i smsem.

Koję zmaltretowany nos likierem czekoladowym prosto ze strefy bez ceł.
Tak przy okazji, lecę do Nowego Jorku. Można powiedzieć, że służbowo, robić risercz dla mojego drugiego ja. Jupi.

czwartek, 20 maja 2010

Oj

Ale pajęczynami tu zarasta. Nieładnie, wstydź się, autorko!

--
Autorka cierpiąca na chwilową schizofrenię zaoceaniczną, nie może się odnaleźć we własnym życiu, a co ważniejsze, zgubiła ten gniew i żal, który zapładniał ją do pisania tutejszego bloga.
Autorka poddaje się terapii i są dobre rokowania. Uprasza się o cierpliwość.

poniedziałek, 10 maja 2010

Cyc-tat

... woda gotowana młotkiem (nawet przez dłuuuuuuższy czas) pozostaje nieugotowana. Wojciech Widłak

Proszę to potraktować jako początek nieregularnego cyklu ((wydawniczego).

Chciałabym tylko wyjaśnić, że jako ten Benek Guzik czuję się młodsza z każdym rokiem. Pamiętam, jak sobie wyobrażałam swoją dorosłość - cała zaplanowana, zorganizowana, zakredytowana, na czas, uprasowana, zapięta pod szyję, i w rozmiarze 36. W zasadzie pozostały mi tylko kredyty. Ale luz, spoko, jest okej.

niedziela, 9 maja 2010

Getry

Wszystko mnie boli i nie mam zamiaru podejmować dziś żadnego wysiłku fizycznego. Nawet małżeństwo mnie obtarło i mam pęcherz pod obrączką. W dość typowy dla mnie sposób czyli z zapałem neofity, dokonałam wczoraj osobistego otwarcia sezonu rowerowego. Nie chwaląc się, uczyniłam 45+ kilosów zaliczając wszystkie chyba landmarki lewobrzeżnej stolycy.

Nie wiem, co powinnam zrobić gdy nagle kończy się ścieżka rowerowa, zawrócić?

Aha i się okazało, że na mojego rumaka miejskiego nie pasują siodła dziecięce. Więc ja nie wiem, jak to będzie, rower albo Dziecko? Nowy rower czy nowe Dziecko?

Pisać też nie mogę, bo bolą mnie paluszki. A muszę.

Co tam jeszcze? A, pobyłam wśród ludzi, a nawet wśród gwiazd. Otarłam się o gwiazdy ekranu dwóch lub trzech pokoleń, wschodzące gwiazdy polskiej palestry, a także o młodzież artystowską. I wszyscy oni, a w zasadzie wszystkie one, ubrane są według jednego szablonu: getry, długa bluzka, płaskie buty. I ja się pytam, o co chodzi? To jakiś mundurek Polki współczesnej? Jest jakaś dyrektywa unijna w sprawie stroju dziennego? Bo ja naprawdę nie rozumiem.

A może wszyscy na świecie się tak ubierają i tylko ja jedna nie wiedziałam? Pójdę włączę telewizor.

czwartek, 6 maja 2010

Sushi na Dzikim Zachodzie

Posprzątałam mieszkanie. Mało powiedziane, wylizałam mieszkanie. Wszystko po to by wzbudzić w sobie twórczą wściekłość. Ale się przeliczyłam i wzbudziłam samą tylko wściekłość kury domowej.
Jak myję te parkiety, na kolanach, bo flamastrów mopem nie da rady, to mi się marzy małe mieszkanko, tak najlepiej 2x2,30. I zupełnie puste, szczególnie wolne od resorków. I kabli.
W strefie tak zwanej "pracy" M, którą od reszty mieszkania wyróżnia stężenie urządzeń elektronicznych przekraczające normy unijne dla magazynów RTV-AGD oraz zawoje kabli o łącznej długości równej odległości Ziemia-Księżyc pomimo wykorzystania wszystkich znanych ludzkości sposobów bezprzewodowego przesyłu danych, a także plastykowych figurek robotów i cycatych wojowniczek, sprzątać wprost nienawidzę ze względu na te właśnie urządzenia, kable i cyculki.

Oprócz tęsknoty za małym metrażem, w tych trudnych dla moich dłoni i paznokci chwilach, rodzi mi się jeszcze jedno marzenie. Marzenie o żonie. Która by się mną zajmowała, sprzątała mi w szafkach kuchennych, robiła zakupy, prasowała, myła okna (wystarczy raz do roku), zajmowała się dzieckiem, sortowała śmieci, gotowała smacznie i zdrowo, masowała stopy przed telewizorem.

Ja bym wtedy zrobiła piękny ogród na balkonie i ozdobiła skrzynie dekupażem, chodziłabym na jogę i salsę, czytałabym coś więcej niż wegańskie blogi, i obiecuję, że bym była dla niej dobra i czuła! Kwiatki i kolczyki bym jej kupowała :)

Jestem otwarta na propozycje. Zgłoszenia z aktualną książeczką zdrowia proszę kierować na adres pocztowy.

No a gdy podłoga lśniła już jak w muzeum w Kozłówce, wparował do domu rozradowany M i rozwiał moje sny o bigamii, przystąpiłam zatem do rolowania suszków i kręcenia margarity. Dacie wiarę, że paczka mrożonych truskawek chodzi po 15 zeta?
No ale narodowe święto Meksykanów zobowiązuje, nie było rady.

Poza tym panują u nas tematy westernowe, studiujemy nowy język, jakim posługiwali się amerykańscy poszukiwacze złota, a który koncentrował się wokół miłości męsko-męskiej, z przyczyn nieznanych współczesnym lingwistom-amatorom.

poniedziałek, 3 maja 2010

Tytułem wyjaśnienia

Blog ten, podobnie jak kilka zaprzyjaźnionych innych stron, przeżywa kryzys spowodowany brakiem weny. Brak weny wynika natomiast z braku zawirowań w życiu osobistym, czyli z nudy, czyli z mojego malutkiego zen i fengszui.
W zasadzie mogę powiedzieć, że minione 12 miesięcy było dla mnie trudne i blogasek powstrzymywał moją piątą klepkę przed pokusą spakowania się i wyskoczenia na Mauritius. Były momenty zwątpienia. Głównie spowodowane niemożnością skoordynowania mojego życia z życiem pozostałych członków mojej małej jednostki społecznej. Natomiast teraz mamy społeczność jedności i wszystko układa się cacy.
Dziecko chodzi spać do własnego "malutkiego łóżta", zasypia samo, lubi się z M, daje odpocząć, wytłumaczyć sobie co nieco, siada na nocnik i śpiewa Niemena.
Ja wiem, co mam robić, rozumiem, co czuję, czasem odpuszczam, czasem akceptuję i z uśmiechem na ustach szoruję podłogi, siekam jarzynki i rozwieszam kolejne pralki prania.
Choć oczywiście momenty się zdarzają. I ja robię wtedy mentalną notkę, zapamiętuję, buduję jakieś zgrabne sarkastyczne zdanie i planuję to puścić w cyberprzestrzeń. Ale potem, gdy siadam przed laptopkiem Blu, to zapominam, kursor miga w pustym okienku, a ja nic.
Dodatkowo niezależność mojego alter ego wprowadza mnie w stan lekuchnej schizofrenii.

Ale, co ważne. Dziecko w delegacji w tym tygodniu, a gdy dzieci nie ma w domu....
rodzice mają telewizor tylko dla siebie. Co przypomina mi, że zmarnowałam 2 godziny oglądając Seks w wielkim mieście. Żenujące. Brrr.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Dziecko idzie do pracy

Wczoraj wydobyłam z czeluści piwnicznych rower. Jako że opony niczyje zostały zutylizowane zgodnie z założeniami (ha!), uzyskałam dostęp do mojego rumaka miejskiego.
Rumak został przyprowadzony na salony celem obmycia go z kurzu. Ku zaskoczeniu mojemu wielkiemu, dzieła dokonało Dziecko, radośnie wołając "Myję wielki rower mamy".
Cudownie. Wreszcie znalazłam dla Dziecka praktyczne zastosowanie. Szkoda, że ten talent nie objawił się podczas wielkiego sprzątania po imprezie, ale co tam, będą następne okazje.

Natomiast dzisiejszy poranek zaskoczył mnie dwoma nieplanowanymi korkami oraz deszczem. W drodze do żłoba Dziecko najpierw zawołało "Ja chcę na nóżki", wlazło do kałuży po czym zażądało "Ja chcę na rączki". Główna ofiara tej operacji - mój granatowy płaszczyk. Trasę parking-sklepik (gdzie zaopatruję się w dzienną porcję węglowodanów złożonych pod postacią batonika)-zakład pracy pokonałam w strugach deszczu, który dopełnił demolki mojego dzisiejszego emploi. Białe rajstopki mam w błotniste plamy, a włosy na mokrą włoszkę.

Jedyny sukces na dziś jak na razie - zbudowanie poprawnego zdania z emploi.

niedziela, 25 kwietnia 2010

2 lata po raz drugi

Obchodziliśmy drugie urodziny Dziecka po raz drugi. To tak jakby kończyło 4 lata, czy jak? A to nie koniec, ponieważ obchody w tym roku przyjęły kształt triduum. Dobrze, że sprzątanie czeka mnie tylko raz. Za to dziś.
Obserwację mam taką, że czwórka rozrabiających dzieci robi niewiele więcej bałaganu niż jedno. To jakaś myśl, warta zapisania na przyszłość. Tort w kształcie Zygzaka przetrwał pościg po autostradach tego kraju (pfff), mikroklimat bagażnika oraz noc poza lodówką i nadal jest pyszny.
Dziecko mimo postępów w rozwoju ogólnym, zdecydowanie ma braki w ogładzie towarzyskiej. Wszystko przeżywa po swojemu. Na przykład o 2 w nocy ze łzami w oczach recytuje listę gości oraz prezentów... dzielny człowieczek.
A na dniu ziemi było cudnie. Po raz nie wiadomo który zastanawia mnie, dlaczego ludzie, którzy notorycznie noszą swoje dzieci na ręku, drugim przepychając wózek przez tłum, nie skorzystają po prostu z chusty?
Jak widać, w ogóle nie mam pomysłu na tą notkę. Więc się po angielsku wycofam, ciao!

wtorek, 20 kwietnia 2010

2 lata



To oficjalne.
Dziecko zostało dwulatkiem. Dzień spędziliśmy godnie: skansen wsi białostockiej, kozy, dinozaury, kolejka, pizza, lizak, kluchy, lody. A pan policjant darował nam mandat.

Dziecko zdecydowanie jest w nowej fazie rozwoju, bo mówi:

- Mamo, ja chcę do Kalifornii!

albo

Opowiadam bajkę o brzydkim kaczątku, a Dziecko przygląda się rysunkowi:
- Mamo, a dlaczego ta kaczuszka nie ma telefonu?

I dużo innych pytań zaczynających się od dlaczego.

Nie za bardzo nadaje się do kościoła. Ksiądz dostał głupawki, a jakaś pani na mnie sykała, że tak nie wolno. Bo dziecko chowało się pod ołtarzem i skubało kwiatki.

Ogólnie było dużo stresu w weekend, ale to już przeszłość, więc hakuna matata.

Ja piszę dla pieniędzy, więc jestem mocno zajęta. Ale jeśli zacznę wstawać o 5, to dam radę i tutaj skrobnąć parę linijek.

piątek, 16 kwietnia 2010

Kryzys, czy co?

Dzisiejszych stresów z pracy nie będę komentować. Wystarczy powiedzieć, że próba koordynacji kampanii adwords, rehabilitacji, komunii, wesel i wyborów prezydenckich wprawiła mnie w nastrój turbo bojowy.
Potem przypaliłam sukienkę na jutro żelazkiem. Chyba jednak wystąpię w ślubnej, chrzanić. Dziecko raz zsikało się w gacie podczas mojej samotnej chwili na lekturę. Kolejny raz, na bezczela, na moich oczach utworzyło kształtną kałużę na środku dużego pokoju, a następnie z kamienną miną posoliło ją i popieprzyło przy użyciu młynków kuchennych. Przy okazji zasikało sobie nowe buty oraz książkę o Bobie! Dodatkowo zeżarło kawałek żelowego pociągu. Nie wiem, jak duży.
Zrobiony wczoraj własnoręcznie porządek zniknął. W fotel wgnieciony jest cały batonik muesli, który wcześniej pływał w wannie. Dziecko zidentyfikowało na blacie karton po mleku, z którego skrupulatnie wytrząsnęło ostatnie kropelki na swoją bluzkę, ale to pikuś, bo bluzka i tak cała w buraczkach.
Czuję intuicyjnie, że to wszystko wina M, ale nie potrafię tego udowodnić.
Chce mi się krzyczeć.
Czy jest jakieś sanatorium dla nerwowo chorych matek?

czwartek, 15 kwietnia 2010

W centrum handlowym

Jest nieźle. Wczoraj na ulicy usłyszałam komplement od nieznajomego. I to nie było gwizdnięcie :) M musiałby napisać ze 2 strofy heksametrem, żeby mnie tak uradować, jak to jedno zdanie na przejściu.
A wieczorem dokonałam przeglądu strojów wieczorowych i okazało się, że ubrania sprzed 5 lat są za duże, sprzed 3 dobre, sprzed roku też dobre. I nie wiem, co wybrać. Ale i tak się cieszę. Na fali dobrej passy przymierzyłam suknię ślubną i też dobra. Ha!
Znaczy, ekonomiczny ze mnie model, skoro mogę przez 5 lat wszystkie wesela obskakiwać w tej samej kiecce.
---
Jedno z popołudni w tym tygodniu spędziliśmy w sposób konsumpcyjny.
- Dziecko: ja chcę na zakupy!
- a co chcesz kupić?
- kluchy, lizaka i zieloną pompę!
No i pojechaliśmy na zakupy połączone z posiłkiem na mieście. Wszystko przy wtórze Ave Maria.
- Dziecko: o, wielka olbrzymia żółta literka M jak mama
We wskazanej placówce Dziecko spożyło posiłek warzywny, frytki z keczupem, a na deser otrzymało zielonego smoka.
Potem poszliśmy do zabawkowego.
M: Wybierz sobie zabawkę, tata ci kupi.
Dziecko wybrało zestaw do przewijania miniaturowej laleczki. M zaprotestował. W następnej kolejności, odkurzacz, potem jeździk jaki już ma, potem było kilka zabawek dla niemowląt. Delikatną perswazją słowną i fizyczną M kierował uwagę Dziecka na sterowane samochody, samoloty lub łodzie, ale bezskutecznie.
Po pół godzinie ja wybrałam sandały, a Dziecko z M wynegocjowali kompromis - Buzza Astrala.
Po rozpakowaniu Buzz okazał się niewypałem z inwestycyjnego punktu widzenia. Posiada tylko 2 ruchome elementy i 1 guziczek z durnymi dźwiękami. A gdzie odchylany hełm? A gdzie laser? A gdzie interkom? Bajki kłamią!
Wieczorem Dziecko zasnęło ściskając w rączce zielonego smoka.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Przed kurami

Jest taka godzina przed wschodem słońca, kiedy koty już śpią, a kury śpią jeszcze. O tej godzinie pierwsze autobusy wyruszają z zajezdni. Dziś o tej godzinie moje Dziecko obudziło się i zawołało "Mamo, jedziemy na wycieczkę!"
Nie będę się rozpisywać, ale poranek był kryzysowy. Dominowały myśli o treści: nigdy więcej żadnych dzieci, jak dobrze pójdzie to już za 16 lat Dziecko się wyprowadzi z domu i się wyśpię.
M walnął tekstem przełomowym: Kochanie, weź ciężarówkę i pojeździj po mamie. Za co oberwał rzeczoną ciężarówką od naszego skarba.
Zwlekłam się zatem o tej nieprzyzwoitej porze i czem prędzej wyruszyłam z domu, żeby uniknąć dalszych spięć tego trudnego poranka.
I odebrałam nauczkę od życia, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje postać w korkach. Bo jak zwykle nasza podróż do żłoba trwa tyle co 2x Warszawski Sen, to dziś trwała 7x Pod Papugami. Dalej nie było lepiej. Dla zobrazowania dodam, że na samej Wawelskiej spędziłam dobre pół godziny i wykryłam tam 3 niezabezpieczone WiFi (dostępne na lewym pasie).
Do pracy dotarłam na 9.10, czyli dokładnie tak, jak docieram, gdy wychodzę z domu godzinę później.
Bez komentarza.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Przewiązane czarną wstążką

Plany weekendowe nie zostały zrealizowane. Spadł deszcz i spadł samolot. I nie wyrobiliśmy planu.
Było nadprogramowe sushi (to takie jedzenie przewiązane czarną wstążką) w wersji Teraz Polska, czyli z ogórem kiszonym, makrelą, żółtym serem i szczypiorkiem. M ma pomysł na wersję narodowo-wyzwoleńczą: z kiełbasą, bigosem i maczane w wódce.
Choć trochę ruszyłam z robotą, ale nie zupełnie.
A w ogóle to jak wygląda sprawa realizacji postanowień noworocznych? Statystki mówią, że o tej porze roku się już o nich nie pamięta.
Ja pamiętam, zbieram się na jakiś bilans kwartalny. Ale to za moment.
Teraz skorzystam z tego, że Dziecko śpi i sobie padnę bezwładnie na kanapę.

sobota, 10 kwietnia 2010

[']

Nie będę komentować dzisiejszej katastrofy, bo nie umiem. Wiem, że wszyscy komentują. A potem jeszcze komentują komentarze. A ja się powstrzymam, bo mam wrażenie, że można albo pogrążyć się w totalnym smutku i żałobie, albo popełnić nietakt, nie rozpaczając aż tak bardzo.
Trudne to dla mnie było. Straszne. Popłakałam sobie. Dziecko oczywiście trwa w zupełnej nieświadomości. Chce na rowerek. Chce na zakupy, nie chce siedzieć na nocniku, chce oglądać bajkę. Awanturuje się, rozkazuje, uderza głową o schody. Cóż, nie trudno się domyśleć, która tragedia pochłonęła mnie bardziej, ta narodowa czy ta dzieckowa.

piątek, 9 kwietnia 2010

Brukiew

Mimo wstrząsających wydarzeń, życie toczy się nadal, i choć to trochę nie wypada w tych okolicznościach, nadal stawia mnie w sytuacjach absurdalnych.
Oto właśnie skończyłam przygotowywać obiad dla rodziny. Spróbowałam. Co za syf. Analiza zawartości dania pod mikroskopem ujawniła, że brukiew została wzięta za pasternak, a brukiew smaczna nie jest. Ja tam tego jeść nie będę i już.
Ale ogólnie eko-warzywka mnie zaskoczyły soczystością i słodyczą. Mam tu na myśli warzywa smaczne z natury, jak marchewka, kapusta, pomidorki i dynia. Brukwi mówimy zdecydowane nigdy więcej.

A tak w ogóle to dziś zamieniłam się na życie z M. On rano wylazł do roboty pobierając uprzednio Dziecko do żłoba, a ja zostałam w domu i dzielnie klepię w dwa komputery już 7-mą godzinę. Robię do pracy coś czego zrobić nie umiem. Lekuchno się męczę. Dla odpoczynku poszłam się poganiać z niedźwiedziątkami Suzy, co to na wiosnę wyłażą z każdego zakamara. Lada moment M się zwiezie z roboty przytargując Dziecko (jeśli będzie pamiętał). Ciekawe co zrobi na obiad, hihihi. Bo jak było wcześniej napisane, mnie się obiad nie udał.

Na weekend plany ambitne aż strach. A to sprzątanie, zakupy, recycling tajemniczych opon, uzdatnianie rowerów do użytku i transportu nieletnich, wyprawa do zoo (Dziecko: zobaczymy tam psa Dolara?), gotowanie zupy z pasternaku (teraz to się już trochę boję), uzupełnienie wiedzy celem wykonania w poniedziałek zadania służbowego, sprzedaż mieszkania i wypoczynek. Ta! Jasne!

Kochani!

Kochani, to był wylew. Stan jest poważny. Dziś operacja.
Trudno mi to wszystko ogarnąć.
---
Jednak tętniak. Nie nadążam, słowo.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Mrożące krew w żyłach

Pani Ewa dziś padła na stanowisku. To nie śmieszne. To było straszne. Wezwałam pogotowie. Ułożyliśmy ją na kanapie. Pani Ewa powstała i porwała za odkurzacz. Wyrwałam jej odkurzacz, a M odciągnął ją w stronę kanapy. Znów powstała, napiła się wody i siadła. Powstała i zaczęła podnosić wiadro pełne wody. Odebrałam jej wiadro siłą. Poszła się ubrać i zaczęła wychodzić do domu. Przyjechało dwóch osiłków i jedna staruszka z pogotowia. Powalili ją na kanapę, coś wstrzyknęli, czym wywołali kolejny atak. Pani Ewa padła po raz drugi i ją wywieźli.
I tyle.
A ja mam trzęsące się ręce i bałagan w domu.
A gdyby była sama w domu?
A gdyby była z Dzieckiem?

Trwam w szoku.

środa, 7 kwietnia 2010

A potem była zmiana

Katar ropny, kaszel suchy, katar straszny. I tak mam od 5 tygodni. Cudownie. Jak nie urok to sraczka.
Jestem dziś tak umordowana tym katarem, że nie robię nic. Co znaczy, że w żłobku byłam 3 razy, zrobiłam 1 pranie i ugotowałam 2 gary kaszy. Poza tym to nic nie robię. Czekam aż łupy przywiezione ze świąt się zepsują i wtedy od nowa zacznie się stanie przy garach.
Kontrolnie poczytałam sobie, co można zrobić z pasternaku i okazało się, że jak z każdego warzywa - wszystko.
Dziecko dziś super szczęśliwe. Umie w połączyć Warszawski Sen i Strażak Sam w jedną piosenkę. Było na rowerku z ojcem biologicznym. Dobrze się bawili. Całe osiedle słyszało pomimo zamkniętych okien, jak Dziecko się darło "nie, nie, nie, tata nie dotyka".
Kąpiel zrealizowałam już jako matka samotna. Przy okazji lecząc katar metodą naturalną (sok z maliny + rum + nalewka z wiśni) znieczuliłam się na wybryki wanienne Dziecka. "Zrobię siedem plusk" nie wywarło na mnie wrażenia. Phi, nawet nie liczyłam tych plusków. Po prostu wiaderkiem zebrałam wodę z podłogi do wanny.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Nie zrobiłam pisanek

Przez ten powrót do młodości oraz czas dla siebie w moim życiu zapanowała ogólna afirmacja i akceptacja, a ja poczułam się częścią kosmosu, boskiej układanki, mającej cel i sens. Czyli nuda.
Ale czas leczy rany i wszystko wraca do normy czyli do chaosu.
Nosz nie nie mogłam dziś uwierzyć, ile posiadam w majątku dorobkowym małżeńskim czarnych skarpet, drewnianych szpatułek kuchennych, resorków oraz gazet o Zygzaku.
Dzięki nowej miłości Dziecka, czyli słoniowi Dumbo, miałam niespotykany luksus zajmować się jedną rzeczą na raz, czyli sprzątaniem, a nie jak zwykle, sprzątaniem, gotowaniem i organizowaniem wyścigów. I ja po prostu nie ogarniam umysłem, jak funkcjonuje kobieta z gromadką dzieci i etatem, że jej dom lśni, na stole wykrochmalone serwetki, na obiad 2 dania z surówką i deserem, pisanki, pasztety, wyprasowane majtki, czerwone paznokcie i co środa drinki z koleżankami, a w piątki pilates. Jak sobie czasem o tym myślę i się nie daj Boże rozejrzę po moim mieszkaniu, to mnie autentycznie dopada poczucie niższości.
Dodatkowo mój poświąteczny rozmiar utrudnia kontynuację akceptacji samej siebie.
Jeszcze tylko M nie podpadł, ale to kwestia dni...

piątek, 2 kwietnia 2010

Moje małe NLP

Wczoraj był prima. Pomyślałam sobie, że pooszukuję troszkę siebie. Na przykład że wcale nie muszę, tylko chcę. Chcę iść do pracy, chcę zostawić Dziecko w żłobku, chcę strzelić raporcik, chcę, chcę, chcę.
I pod koniec dnia się okazało, że to wszystko prawda i że nikt mnie nie oszukał przez cały dzień.

Ale. Ogólnie zaliczamy teraz cofkę toaletową i regularne wpadki w gatki. Więc wpadłam do domu z dwiema siatami brudnych ubrań ze żłobka, z myślą "chcę nastawić pranie". Na wdechu umieściłam zawartość siat w pralce, dodałam detergent jeden i drugi i wybrałam program, temperaturę i tede.
Potem "chciałam iść na rowerek", a po rowerku "chciałam rozwiesić pranie". I rozwiesiłam już pół pralki, ciesząc się, że tak dobrze odwirowane. Świetnie odwirowane, tylko czemu tak śmierdzi... No. Po prostu nie nacisnęłam start w pralce. Bo ja tylko "chciałam zrobić pranie" a nie "zrobiłam prania". I w ten sposób zostałam oszukana przez programator w pralce. Ha.

Tak w ogóle, to nie muszem, ale chcem działa bardzo fajnie (na pewno fajniej niż wersja odwrotna), wszystko idzie szybciej i nawet zdążyłam przegonić niedźwiedzicę Suzy, co już wyłaziła z kniei. A się nie zapowiadało.

środa, 31 marca 2010

Orgia

Z okazji światowego dnia budyniu życzę wszystkim, aby Wasze budynie były zawsze czekoladowe i bez kluchów.

Wczorajsze bliskie spotkanie z piwem ujawniło, że moja tolerancja na alkohol znów się obniżyła. Jest to oczywiście bardzo pozytywne z finansowego punktu widzenia. Jednak spadek dawki tolerowanej o 30% interpretuję raczej jako znak upływającego czasu i postępującego zużycia wątroby i energii przedurodzeniowej.

Poza tym znów dopadła mnie cenzura. Zawsze gdzieś się czają szytwniaki, którym słowo orgia kojarzy się pejoratywnie. Widocznie nigdy nie byli na fajnej orgii.

Dziecko jest już w domu, stąd przerwy w pisaniu blogaska. Życie wróciło w swoje koleiny i tylko u Dziecka postęp. Jeździ na rowerku, nie lubi żłobka i buduje zdania złożone z podrzędnym przydawkowym.

niedziela, 28 marca 2010

Podoba mi się

Tak strasznie dużo rzeczy ostatnio, że muszę uporządkować w kolejności przypadkowej.
- czas dla mnie. I absolutnie same pozytywne rzeczy, które z tego płyną, w stylu love, peace and understanding.
- spotkania z Siostrą w internecie o absolutnie dziwnych porach i picie drinków na online'owych imprezkach. Mała, wpadnij kiedyś na kawkę z rana:)
- słowa uważność i doświadczać
- moja brokatowa bransoletka w truskawki
- super promocje cenowe, które na mnie wpadają ostatnio. Ciekawe co na to moja karta kredytowa.
- wykłady o lądowaniu na księżycu i komunistach w letnim domku
- kolor moich paznokci i moja nowa fryzura
- plany na święta i na wakacje
- jedwabna letnia moda boho i etno
- czesław niemen
- domowe suszi
- kawa z ekspresu
- poczucie, że idę w dobrym kierunku
- oraz to, że dziś wraca Dziecko. Bo już mnie ciśnie w piersiach z tęsknoty.

czwartek, 25 marca 2010

Zestaw Mały Ogrodnik

Wraz z wiekiem pojawiają się u mnie coraz to nowe dolegliwości geriatryczne. Wczoraj na przykład dopadła mnie gwałtowna potrzeba uprawiania ogrodu. Jako że ogrodu nie posiadam, będę uprawiać balkon. Celem zaspokojenia tej jakże pierwotnej potrzeby udałam się do centrum handlowego, gdzie uświadomiłam sobie, że po prostu nie wiem, jak urządza się przydomowy ogródek balkonowy.
Pobrałam z półki publikację pt. "Kwiaty balkonowe" i zasiadłam na ławce parkowej w dziale drzewnym z lekturą. Przez następne 2 godziny pochłaniały mnie takie zajęcia jak odróżnianie kamyków od keramzytu, orientacja mego balkonu względem stron świata i obliczanie godzin słonecznych w poszczególnych miesiącach, poszukiwanie zawieszki do doniczek, a następnie pasującej do niej doniczki, przeliczanie centymetrów bieżących doniczki na litry ziemi kwiatowej, rozpracowywanie systemu haków mocujących doniczki na balustradzie, dobór nasion, które nie wymagają szklarni, tunelu, rozsad i przerywania, a jednocześnie dają początek roślince spełniającej moje oczekiwania estetyczne, tudzież kulinarne.
Na marginesie nadmienię, że wszystkich powyższych czynności dopuściłam się w szpilkach, dzięki czemu mam teraz 4 różowe bąble na piętach.
Po powrocie do domu i przejrzeniu łupów okazało się, że mogę spełnić marzenie o ogrodzie już teraz od razu. Posiałam rzeżuchę, bazylię, szczypiorek i pietruszkę naciową.
W międzyczasie przygotowałam symboliczne 32 ciasteczka w kształcie piersi kobiecych oraz pastę szpinakową, która nie symbolizuje niczego, na szczęście!