wtorek, 27 lipca 2010

Zalałam komórki

Zaczęło się niewinnie. Spokojny dżdżysty poranek, zdrowe śniadanko, gimnastyka (tak, nawet mam zakwasy!). Dziecko śpi słodko. Tuż przed 8 byłam cała zrobiona, spakowana - woda mineralna, Dzieckowe gatki na zmianę, oba komórczaki, wszystko w torbie gotowe do drogi. Ubranie dla Dziecka przygotowane, tak żeby prosto spod kołdry z krótkim postojem w łazience mogło trafić do windy i do żłoba. O 8 podjęłam próbę obudzenia Dziecka, bez sukcesu, więc zlazłam sobie i jeszcze się pokręciłam przy kwiatkach, zmywarce i td. Nagle mój wzrok padł na kanapę, na której spoczywała spakowana torba. Kanapa była podejrzanie ciemna. Myśl szybsza niż internet w Netii przemknęła mi pomiędzy półkulami: ciemno-mokro-woda-komórki w torbie. Komórki wydobyłam z pełnego zanurzenia, zrobiłam im szybkie usta-usta i ułożyłam w bocznej ustalonej. Ale chyba padły na śmierć.
Ten smutny fakt zburzył moją harmonię na resztę poranka.
Potem zapomniałam bidonu do żłobka.
Potem ułożyłam misterną piramidę rzeczy zaczynającą się od mojego laptopa, zawierającą kalendarz, notes, pióro, szczątki mojej komórki, parę metrów kabli i myszkę i rozwaliłam to wszystko po sali konferencyjnej.
Potem zbiłam szklankę.
Potem dowiedziałam się, że zalanej komórki nie należy próbować włączyć przez 48 godzin.
Potem w kibelku wysypała mi się na podłogę zawartość kieszeni w kwocie 4,70 bardzo drobnymi.
To co? lepiej już nie wyłazić z domu? ale muszę! Może w końcu sprzedam to przytulne mieszkanko na Żoliborzu w dobrej cenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz