środa, 31 marca 2010

Orgia

Z okazji światowego dnia budyniu życzę wszystkim, aby Wasze budynie były zawsze czekoladowe i bez kluchów.

Wczorajsze bliskie spotkanie z piwem ujawniło, że moja tolerancja na alkohol znów się obniżyła. Jest to oczywiście bardzo pozytywne z finansowego punktu widzenia. Jednak spadek dawki tolerowanej o 30% interpretuję raczej jako znak upływającego czasu i postępującego zużycia wątroby i energii przedurodzeniowej.

Poza tym znów dopadła mnie cenzura. Zawsze gdzieś się czają szytwniaki, którym słowo orgia kojarzy się pejoratywnie. Widocznie nigdy nie byli na fajnej orgii.

Dziecko jest już w domu, stąd przerwy w pisaniu blogaska. Życie wróciło w swoje koleiny i tylko u Dziecka postęp. Jeździ na rowerku, nie lubi żłobka i buduje zdania złożone z podrzędnym przydawkowym.

niedziela, 28 marca 2010

Podoba mi się

Tak strasznie dużo rzeczy ostatnio, że muszę uporządkować w kolejności przypadkowej.
- czas dla mnie. I absolutnie same pozytywne rzeczy, które z tego płyną, w stylu love, peace and understanding.
- spotkania z Siostrą w internecie o absolutnie dziwnych porach i picie drinków na online'owych imprezkach. Mała, wpadnij kiedyś na kawkę z rana:)
- słowa uważność i doświadczać
- moja brokatowa bransoletka w truskawki
- super promocje cenowe, które na mnie wpadają ostatnio. Ciekawe co na to moja karta kredytowa.
- wykłady o lądowaniu na księżycu i komunistach w letnim domku
- kolor moich paznokci i moja nowa fryzura
- plany na święta i na wakacje
- jedwabna letnia moda boho i etno
- czesław niemen
- domowe suszi
- kawa z ekspresu
- poczucie, że idę w dobrym kierunku
- oraz to, że dziś wraca Dziecko. Bo już mnie ciśnie w piersiach z tęsknoty.

czwartek, 25 marca 2010

Zestaw Mały Ogrodnik

Wraz z wiekiem pojawiają się u mnie coraz to nowe dolegliwości geriatryczne. Wczoraj na przykład dopadła mnie gwałtowna potrzeba uprawiania ogrodu. Jako że ogrodu nie posiadam, będę uprawiać balkon. Celem zaspokojenia tej jakże pierwotnej potrzeby udałam się do centrum handlowego, gdzie uświadomiłam sobie, że po prostu nie wiem, jak urządza się przydomowy ogródek balkonowy.
Pobrałam z półki publikację pt. "Kwiaty balkonowe" i zasiadłam na ławce parkowej w dziale drzewnym z lekturą. Przez następne 2 godziny pochłaniały mnie takie zajęcia jak odróżnianie kamyków od keramzytu, orientacja mego balkonu względem stron świata i obliczanie godzin słonecznych w poszczególnych miesiącach, poszukiwanie zawieszki do doniczek, a następnie pasującej do niej doniczki, przeliczanie centymetrów bieżących doniczki na litry ziemi kwiatowej, rozpracowywanie systemu haków mocujących doniczki na balustradzie, dobór nasion, które nie wymagają szklarni, tunelu, rozsad i przerywania, a jednocześnie dają początek roślince spełniającej moje oczekiwania estetyczne, tudzież kulinarne.
Na marginesie nadmienię, że wszystkich powyższych czynności dopuściłam się w szpilkach, dzięki czemu mam teraz 4 różowe bąble na piętach.
Po powrocie do domu i przejrzeniu łupów okazało się, że mogę spełnić marzenie o ogrodzie już teraz od razu. Posiałam rzeżuchę, bazylię, szczypiorek i pietruszkę naciową.
W międzyczasie przygotowałam symboliczne 32 ciasteczka w kształcie piersi kobiecych oraz pastę szpinakową, która nie symbolizuje niczego, na szczęście!

Relaksi-taksi

U mnie relaksu ciąg dalszy.
Zabieg socjologiczny, jakim była wczorajsza podróż autobusem, bardzo mi się podobał.
W pracy osiągnęłam zen, graniczący z nudą.
Po pracy osiągnęłam nirwanę na fotelu w zakładzie damsko-męskim. Chociaż oczywiście Pani Myjąca pominęła obszar na czubku głowy. Dlaczego one nigdy nie myją całej głowy???
Moment płacenia rachunku był natomiast euforyczny. Ze względu na wypadające w tym tygodniu WIEKOPOMNE rocznice (wiekopomne, bo polegające na pominaniu wieku, czyli nie dające za-pominać o wieku) otrzymałam jakąś mega zniżkę. Słowem, nowy fryz kosztował mnie tyle, co słoik suszonych pomidorów w leklerku, natomiast mniej niż ekowino z tegoż.
Wieczorem M zabrał mnie na wino. Zamierza olać mnie i porzucić jutro na pastwę artystów, pijaków i prostytutek, więc teraz przygotowuje grunt.

Natomiast dziś o świcie zbudziło mnie radosne podniecenie. Tą pozytywną energię spożytkowałam w kuchni, gdzie przygotowałam pełnowartościowy posiłek zgodny z zasadami makrobiotyki i naturalnym cyklem przemian pięciu żywiołów. Ha!

środa, 24 marca 2010

Wczora z wieczora

Wczoraj z okazji przeprowadzki do nowego biura, dałam upust mojej pasji wyrzucania. Pozbyłam się katalogów z 2002, nie zrealizowanych projektów z 2003, notatek do badań rynkowych z 2004, kopii listów przewozowych z 2005 oraz materiałów szkoleniowych z 2006. Nakarmiłam śmietnik.
Potem udałam się w wyśmienitym towarzystwie na wino, wino i pinacoladę o smaku truskawkowym, czym dałam upust mojej kolejnej pasji - miłości do konserwantów i barwników sztucznych w słodyczach i napojach wyskokowych.
Następnie udałam się spać (czym dałam upust mojej miłości do spania przez 9 godzin na dobę), by już o 6.30 dziś z rana zasiąść przed laptopkiem Blu w celu zapoznania się z nocną twórczością M. (Mówił o tym "kreatywne płodzenie", co oczywiście kojarzy mi się zupełnie z czym innym niż miecze i potwory.)
A teraz łykam w pośpiechu kawę, gdyż ponieważ muszę zdążyć na autobus, gdyż ponieważ pojazd mój czterokołowy spędził noc samotnie na parkingu służbowym, gdyż ponieważ po pracy udałam się na wino i pinacoladę.
A jeszcze muszę kupić bilet u Suki.
Nic poza tym.

wtorek, 23 marca 2010

Co się dzieje?

Moje uzależnienie od internetu się pogłębia. Liczba stron, które muszę odwiedzić, zanim wyjdę na zakład zrobiła się niebezpiecznie długa i jak tak dalej pójdzie, to rzeczywiście będę musiała wstawać wcześniej.
I nie za bardzo mam o czym rozmawiać z ludźmi, bo wszyscy już wszystko wiedzą z blogaska!
- Słyszałeś, że ....
- A tak, czytałem u Ciebie na blogu.
- A wiesz, że....
- Tak, pisałaś o tym.
No to napisałam o tym.

poniedziałek, 22 marca 2010

To był bardzo udany weekend

Poznawanie siebie, uczenie się nowych rzeczy, spanie nago, kolacja w knajpie, dwie książki przeczytane w łóżku, niewyłażenie z łóżka do 14, pizza na obiad w łóżku, kino, kawa w coffee heaven, spacer po centrum handlowym, trochę seriali, dużo rozmawiania, przytulania i całowania.
Pink and glitter.
Czas dla mnie i dla mojego związku.
Czyli dla dwóch najbardziej zaniedbanych spraw w tym uniwersum.
Oh, yeah.

sobota, 20 marca 2010

Jędza doskonała to ja

Czytam książkę pt. Bitch in the House. To jest straszne, że świat jest tak urządzony. Ale jeszcze straszniejsze jest to, że ta książka mówi o wszystkim, o czym ja chciałam pisać.
Więc ten blog nie ma już sensu.
...
Z sensem czy bez, chce mi się pisać. Koniec suspensu.
...
Na warsztatach było ekstra. Po raz pierwszy mogłam przez cały dzień myśleć tylko o sobie. I o innych dziewczynach i dziewczynkach. Kupiłam książki o jędzach, złości i gniewie, o seksie, i jeszcze jedną o seksie.
I miskę artystowską.
Dowiedziałam się, że taniec masuje.
Że mam problem, aby brać, nawet jak dają.
Że nie jestem taka znowu wyjątkowa, ale mam dużo powodów do dumy.
Że nie myślę szablonowo (ale to wszyscy wiedzieli, no nie?).
Że zmiana jest zawsze w naszym życiu, ale nie zawsze wszystko trzeba zmieniać.
Że są cztery rodzaje patogenów zimno, gorąco, wilgoć i wiatr, z czego wiatr wnika przez kark.
Że ludzie sowy są produktem elektryfikacji wsi i miast.
Że kobiety, które chodzą późno spać, mają gęstą krew.
Że ból dyscypliny waży kilogramy, a ból żalu tony (my personal favourite).
No i od czasu gdy przestałam jeździć metrem, tyle obcych osób mnie nie dotykało, co w ciągu tych paru godzin.
To chyba nieźle.
...
Potem nie spałam do 3 rano, bo czytałam o tych jędzach. Na szczęście okazało się, że to fikcja literacka. Uff.
Ale coś w tym jest.
...
Po warsztatach włóczyłam się z M po mieście. Ja mówiłam a M słuchał. Ze zrozumieniem. Zadawał pytania i się autentycznie interesował. I wiecie co, on jest bardzo fajny, ten mój M. M jak Misiek. I ogólnie było dobrze i czule. Pink and glitter.
No i kto wymyślił taką bzdurę, że dzieci cementują małżeństwo? Może chodziło o to, że cementują, ale w krypcie?
...
Dziś od rana opiekuję się moim poranionym ekspresem do kawy (jednak nadal źle z nim) oraz zbieram zabawki z mieszkania. Z perspektywą, że się nie rozpełzną przez najbliższy tydzień. Czasem nasłuchuję czy Dziecko nie płacze, ach te durne nawyki.
Może gdzieś Zygzaka znajdę?

Notka o niczym

Na wieść o wygnaniu Dziecka ogarnęły nas wyrzuty sumienia i zapanował ogólny nastrój żegnania się. Dzień był wobec tego udany, bo wszyscy byli nadzwyczaj mili dla siebie.
Nawet bigos wege udał się niespodziewanie, bo zwykle wychodzi syfny.
M spisał się na medal i dostarczył uleczony ekspres do kawy oraz zakupił mega lustro w ramie posrebrzanej zgodnie z zamówieniem.
Oprócz tego w tym tygodniu pożegnaliśmy Niedźwiedzicę Suzy, bez łez. I od razu przyszła wiosna. Hello, pończoszki!

Wstałam przed Dzieckiem i jak zwykle w takiej sytuacji nie wiem co ze sobą zrobić, stąd ta bzdurna notka.

piątek, 19 marca 2010

Zygzak i Pani Wiosna

Po pierwsze nadal mam katar. Chyba ropny. Może zacznę go zbierać do słoika i potem wzbogacę paliwo w samochodzie? Szkoda, żeby taka dobra ropa szła w chustkę.
Po drugie ogłosiłam błyskawiczny przetarg ograniczony "Oddam dziecko w dobre ręce". Dobre ręce natychmiast się zgłosiły, więc szast prast i od jutra znów mam 20 lat i żadnych zobowiązań.
Po trzecie M niby tam podjął jakieś postanowienie wewnętrzne i zapisał się na zespół wyrównawczy z przystosowania do życia w rodzinie. Jak na razie idzie nieźle, dostał 5 z uśmieszkiem za równe rozwieszanie prania. W nocy zaliczał pacyfikowanie kaprysów Dziecka. Zobaczymy jak mu dziś pójdzie z kupowaniem lustra. Oczywiście i wykłady i zajęcia praktyczne, prowadzę ja, w końcu mam z tego doktorat i dyplom ze wstęgą.
Dziecko upiekło wczoraj ciasto. Autentycznie. Jadalne. Oto dokumentacja foto:


Następnie stworzyło impresję wyklejankową pt. Zygzak i Pani Wiosna


Ogólnie z tym Zygzakiem to mamy młyn od paru miesięcy. Wszystko mamy z Zygzakiem. Najgorsze jest to, że Zygzak często ginie, zazwyczaj zostaje schowany przez szczęśliwego posiadacza. Ponieważ powoduje to agresję i atak niekontrolowanych emocji Dziecka, posiadamy tych Zygzaków kilka w rezerwie. No i wczoraj się wydało, bo podczas zabawy jednym, znalazł się drugi, czyli wcześniej zgubiony. I klops. Od teraz Dziecko ma dwa Zygzaki, po jednym w każdej łapce. I dwa Zygzaki do gubienia, czyli chowania. To ile ja mam mieć Zygzaków zakitranych?

Jutro idę rozwijać swoją osobowość wielokierunkowo. Się zobaczy. Może uzyskam tam jakąś odpowiedź na nurtujące mnie pytania.
Chyba mam dziś gorączkę.

środa, 17 marca 2010

Wycinanki

Boszsz. Już mam dosyć bycia mamą-w-domu. Oraz żoną-w-domu. Chcę do pracy! Chcę siedzieć za biurkiem przez długie godziny, odpisywać na bzdurne maile i robić jakieś kolorowe zestawienia. Pliiiis.
Powiem tylko tyle, że do najprzyjemniejszych momentów dzisiejszego dnia należy wieczorne mycie garów oraz wybieranie przecieru pomidorowego w Leklerku.
Wiem, wiem, wiem, że sto razy marzyłam o tym, żeby zostać w domu i być mamą na cały etat. Następnym razem, jak będę odstawiać Dziecko do żłoba i poczuję, że moje życie traci sens, bo oddaję go na wychowanie obcym, to przypomnę sobie te ostatnie 3 dni.
Te wszystkie majtki i spodnie, które dziś trafiły do prania, te wszystkie smarki wtarte w moją bluzkę i włosy, te wszystkie ściery do mycia podłogi, te wszystkie krzywo wycięte winogronka z papieru.
Idę pomalować paznokcie, bo zwariuję!

poniedziałek, 15 marca 2010

Żegnaj czarny poniedziałku

Wiem, że nie należy mówić hop i przez te 3 godziny i 10 minut wiele się może wydarzyć, ale powiedzmy, że jestem niepoprawną optymistką i naiwniaczką.
Dzień zaliczam do tych z wybojami, ale po kolei.
Sobotni kac płynnie przeszedł w przeziębienie. Przeziębienie płynnie przeniosło się na Dziecko. Dziecko w chorobie zasnęło wczoraj o 18. O 4 rano dziś było gotowe na powitanie nowego dnia. Odwrotnie niż rodzice. Byłam tak śpiąca, że nie miałam siły się kłócić, kto wstaje. Tak więc dzień zaczęłam przed wschodem słońca od umycia 5 zaschniętych garów sprzed 4 dni. O 4.25 Dziecku zaczęła rosnąć temperatura, wobec czego odmówiło współpracy przy konsumpcji śniadania, a mnie doszedł do mycia kolejny bezsensowny garnek.
O 5.45 Dziecko zafundowało nam drzemkę, tak więc o 8.45 uznałam, że powinnam mieć energię, by zgłosić się na zakład pracy i powiedzieć, że mnie dziś nie będzie. W trakcie konfrontacji telefonicznej z rzeczywistością służbową okazało się, że w ubiegłym tygodniu nieopatrznie poczyniłam pewne zobowiązania i o 9.30 muszę być we biurze. Dojechałam z pewnym opóźnieniem, z fryzurą asymetryczną i ahigieniczną oraz z zupełnym brakiem makijażu i innych akcesoriów.
W sklepie pod biurem, gdzie zawsze zaopatruję się w jedynie słuszne mleko sojowe, rzeczonego nie było (!), a na moje święte i słuszne oburzenie w tym temacie ekspedientka poinformowała mnie, że tutejsza placówka handlowa zostaje zlikwidowana za 2 tygodnie i mleka sojowego już nie będzie, bułeczek dyniowych nie będzie i w ogóle niczego nie będzie. Co ja będę jeść w pracy?? A co pić? Napiszę skargę do Rzecznika Praw Wegan, w unii na pewno taki jest.
W pracy załatwiłam dwie sprawy: zamieniłam samochód służbowy na inny samochód służbowy, mniej więcej 2/3 mniejszy, ale nadal z 4 kołami, oraz pobrałam laptop służbowy w celu wykonania pewnych pilnych raportów.
Kiedy wsiadałam do służbowego samochodu ze stojącego na parkingu billboardu spadła na mnie hałda śniegu, integrując się z moimi włosami, szalikiem, a także zawartością teczki, czyli laptopem służbowym wraz z zasilaczem. Jednocześnie zadzwoniła komórka.
Wsiadłam, ruszyłam z zamiarem wykonania zaległych połączeń telefonicznych w drodze. Ku mojemu zaskoczeniu służbowa popierdułka nie posiada zestawu głośnomówiącego. Nie posiada również radia ani głośników. OK, tylko spokojnie. W tym momencie zadzwoniła ponownie komórka i jednocześnie rozległ się sygnał, że siada bateria.
Szukając w torebce ładowarki samochodowej jedną ręką, drugą uruchomiłam wycieraczkę. Wycieraczka przeleciała mi przed twarzą w tą i z powrotem w zasadzie nie dotykając szyby.
Jechałam więc po omacku, pod słońce, z równiusieńko upaćkaną szybą. I nawet miałam jakiś taki przelotny pomysł, że zatrzymam się na stacji paliw i nabędę nową wycieraczkę, ale w tym momencie rozdzwoniła się druga komórka. To M oznajmiał mi, że mam się pospieszyć, ponieważ Dziecko zasikało się 3 razy w ciągu godziny i on nie wie, gdzie są majtki i ogólnie co się robi, żeby więcej nie sikało? Czyż to nie dziwny zbieg okoliczności, że Dziecko które od tygodnia nie zmoczyło ani jednej pary majtów, zostaje z M na godzinę i od razu zalewa się trzy razy? Cud jakiś!
W domu od razu musiałam nastawić pranie i umyć podłogę, bo patrz akapit wyżej. Rozpakować zakupy, zrobić kawę z mlekiem sezamowym (bleee), nakarmić Dziecko, przebrać Dziecko, ulepić ślimaka z modeliny, ugotować pomidorową, zbudować rampę dla Zygzaka i garaż dla Złomka, zrobić herbatkę i sok z maliny, narysować jeża, powiedzieć wierszyk Idzie Grześ przez wieś sto razy, nakarmić Dziecko, wysadzić Dziecko i już była pora drzemki, ufff.
Siadłam do raportów. Na moim służbowym laptopie zostały przez weekend poinstalowane jakieś zasieki antyhakerskie, dzięki którym nie miałam dziś dostępu do swojego outlooka, do swojego udziału na dysku, do ogólnodostępnego udziału na dysku oraz do Skypa, a system ogólnie działał jak ślimak. Z modeliny. Musiałam zaangażować pół biura w wyszukiwanie i przesyłanie mi plików. Ale już o 20 raporty były gotowe.
W międzyczasie M wykazał się poczuciem humoru i zapytał, czy mogłabym się zacząć zajmować Dzieckiem, skoro mam wolne. Tak, tak właśnie wygląda moje wolne!
Słowo, gdyby nie wciąż bolesne wspomnienie sobotniego kaca, to teraz bym się napiła.

sobota, 13 marca 2010

Naprężalnia i rozluźniacz

Jak głupia się cieszyłam na ten piątkowy wieczór. Aż z tej radości zapomniałam się z Dzieckiem pożegnać. I co? A no nico.
W skutek nadmiernej konsumpcji wina i tekili zafundowałam sobie na dziś reboot systemu. System wstawał do 14. Teraz trwa przywracanie danych. A wiele danych zostało wczoraj utraconych, oj wiele.
Gdzieś tam przypominam sobie fajurskie tabliczki na drzwiach do toalety: naprężalnia i rozluźniacz. Weszłam do naprężalni.
I jeszcze pamiętam, że jak tylko zasiadłyśmy w jednej takiej knajpeczce na stołkach barowych, to miejscówa momentalnie opustoszała. Potem weszło stado starszych pań, które rozmawiały o przylaszczkach i turystyce pielgrzymkowej. Zwiałyśmy.
M się mógł lekuchno obrazić za podawanie jego komórki obcym ludziom.
Oj, co będę opowiadać. Mam co chciałam i na co zasłużyłam.

piątek, 12 marca 2010

Wolny piątek

Taaa.
Życie jest piękne.
Jest piątek, godzina 9 a ja nadal w piżamce, sączę kawkę.
Próbuję porozumieć się z Dzieckiem, ale mówi do mnie w obcym języku. Brzmi to mniej więcej tak:
- Lolipoli, lolipoli, inanałt.
I macha przy tym rękami. Normalnie podejrzewam, że to po angielsku.
Kto by pomyślał....
Niby wiem, że w żłobie uczą angielskiego. No ale przecież nie sądziłam, że skutecznie. A tu proszę.
Rano konwersacje o Szekspirze, po południu herbatka przegryzana daktylami.
Mówiłam już, że życie jest piękne?
To pa.

środa, 10 marca 2010

Waga

Dziś moja Waga Łazienkowa wylosowała dla mnie bardzo przyjemne numerki. Jednak Ukochane Jeansy przerwały nasze czułe szepty:
- Ej ty, nie bądź głupia, nie wierz tej debilce. Ja tu ledwo dyszę z napięcia. Skończ z tą czekoladą, likierem czekoladowym i czekoladą, słyszysz?
No słyszę.
A że chwilowo nie mam innych postanowień, to skorzystam z rady.
I ogarnęła mnie czarna i gorzka (jak czekolada) rozpacz już na samą myśl o braku czekolady w moim życiu.

Pocieszam się wizją Nobla, którego już niedługo mi wręczą w kategorii matematyka. Odkryłam nowe prawo: ł=1,42857 gdzie ł to liczba godzin, którą należy przespać śpiąc z dzieckiem, aby się wyspać w stosunku do ... Oj, nieważne. Jak śpię z Dzieckiem to muszę spać 10 godzin, a jak sama to wystarcza mi 7. Jasne?

Dla Chucka

Tę notkę dedykuję Chuckowi Norrisowi w dzień 70. urodzin

Dziecko uczy się literek. Przy czym nie wierzy w istnienie literki igrek .Ja również, ale ciii. Mówi, że to łyżka. Moim zdaniem widelec, ale niech mu będzie na razie. A kończąc alfabet mówi: iks, i, zet. Ma sens, nie?
Dziecko pisze na komputerze. Cholera, co się teraz z tą młodzieżą wyprawia! Jeszcze nie umie sam majtek ściągnąć ani narysować równej kreski, a już może blogować? Chyba mu założę konto na Facebooku.

Poza tym M dał mi kosza. To się nie zdarza, więc aż uwiecznię. Autentycznie powiedział: Na nic dziś nie licz, bo mnie głowa boli. Może on teraz po nocach ogląda hallmark, a te konsole to tylko przykrywka? Napiszę w tej sprawie do Lwa lub do Bravo.

Znów nie utrzymałam się w postanowieniach i nałożyłam kozaczki. Jednak to nie pogoda mnie pokonała, a sytuacja nożno-włosowa. Ubrałam się w spódniczkę a następnie zorientowałam, że moje nogi mimo rajstopek nie powinny być ukazywane na widok publiczny. Jestem bowiem w tym trudnym okresie w moim życiu, gdy przygotowuję się do spotkania z panią w białym kitlu z woskownicą w dłoni. Widzimy się dopiero za 5 dni, a ja już przypominam niedźwiedzicę Suzy. Kurde, może to dlatego dostałam kosza?

wtorek, 9 marca 2010

Odlocik

Się majtłam samolotem do Gdańska. Obserwacje o świecie (czyli o sobie) poczyniłam, a jakże.
Na przykład, baaaardzo nie lubię, jak mnie przy tej metalowej bramce dotykają. Potem mnie skóra pali w tych miejscach, które obmacywali, przez 23 minuty.
A na drugi przykład bardzo lubię jak się samolot opóźnia z wystartowaniem, bo mogę sobie wtedy spokojnie poczytać, a to luksus, jakby nie było.
Za to nie lubię, jak ktoś czyta książkę i co 10 minut przerywa, żeby mi opowiedzieć, co się w tej jego książce wydarzyło.
Nie lubię wstawać o 3.55. Za to lubię potem odsypiać przez 10 godzin, mrrrau.
Nie lubię być w Gdańsku i nie widzieć morza.
I jeszcze, jak zostawiam Dziecko z M i ono się w 3 godziny 3 razy zasikuje, bo oszczędzamy nocnik na specjalne okazje. I M się wścieka na mnie, że tak późno wróciłam, jakbym się szlajała gdzieś, a nie czytała lekturę pośród biznesmenów i gwiazd krajowego showbiznesu.
I nie lubię jak ktoś kłamie, ale co na to poradzić?
I nigdy przenigdy mnie tak w uszach nie cisnęło przy lądowaniu jak wczoraj.

A w ogóle ta książka co ją czytam, jest maksymalnie durna. Skusiłam się głupia na okładkę. Od razu zorientowałam się, że konstrukcja narracyjna jest prosta jak budowa cepa i przewidziałam zakończenie. Jednak już w połowie lektury dotarło do mnie, że cep w porównaniu z tą historią to węzeł gordyjski. To co założyłam jest zbyt skomplikowane na narrację w Pożyczonej miłości. No ale skończę, bo lubię jak się na końcu całują.

To ja lecę :)

sobota, 6 marca 2010

Trochę więcej

Rozmowy ostatnich dni:
Ja: Idziemy do parku grać w piłkę.
Dziecko: Grać?
Ja: Tak, kopać piłkę.
D: Koparką?
---
Ja: Siadamy na nocnik i robimy siusiu.
D: Nie, robimy kupę.
Ja: Ok, Dziecko robi kupę.
D: A mama pomaga.
--
D: Mama, idź do kuchni zrobić jedzenie!
M-debil rechocze i przybija z Dzieckiem piątkę.
Wypisuję się z tej bajki. Żądam wprowadzenia parytetu do rodziny. M tkwi w silnej opozycji. Nie sądzę, aby inicjatywa obywatelska i 100 tys. podpisów go przekonało do zmiany decyzji. Ale może dotacja z Unii by pomogła? Nie ma tam jakiegoś programu do walki z uciskiem kobiet przez większość męską? Może w ramach inicjatywy 2.4.17/8 Rodzina 2020 uda się zrealizować projekt Mała Mi? Inaczej jestem bez szans przed 40tką.
Chyba żeby kupić coś w Chinach, tam podobno za bezcen można...?
--
Dziś rano, jak każda pół-samotna matka (czyli taka, co to ojciec dziecka niby jest, ale jakoby go nie było), kąpię się przy otwartych drzwiach do łazienki. Dziecko kursuje wte i wewte. Podejmuję kolejną już i beznadziejną w mojej ocenie próbę:
- Dziecko, zamknij drzwi, proszę, bo mamie jest zimno.
Ku mojemu zaskoczeniu Dziecko drzwi zamyka. Wielka radość, wołam brawo, oklaski. W ten sposób stwarzam nową zabawę. Dziecko drzwi otwiera, potem zamyka i czeka na mój zachwyt. I tak w kółko. I tak po raz pierwszy w życiu byłam wachlowana podczas kąpieli. I na co ja narzekam?

piątek, 5 marca 2010

Tylko tyle

Trudno chodzi się w pantoflach, kiedy pada śnieg. Dlatego dziś jestem w butach trekingowych. Bo kozaczki precz aż do jesieni.
--
Poza tym większą część dnia zajęło mi robienie listy rzeczy do zrobienia, co najlepiej ilustruje, w jakim kanale się obecnie znajduję. Lista nie jest kompletna, na stówę.
--
Wczorajsza wyprawa do nowego Lidla zakończyła się średnim zaledwie sukcesem. Co ciekawe Lidl wprowadził kosmetyki eko(logiczne). W cenach nieeko(nomicznych).

czwartek, 4 marca 2010

Już jestem

Długo mnie nie było, więc w punktach:
1. Ilość zasikanych gaci ustabilizowała się na poziomie 3 na dobę. To dobrze?
Oczywiście nie moich gaci, tylko Dziecka. Ja nie noszę majtek z Zygzakiem. Pfff.
2. Rozchorował się na poważnie mój bliski ekspres do kawy i musi iść do szpitala. Czeka go operacja, może nawet przeszczep. Ciężko to znosimy.
3. Słuchałam wywiadu z tym gościem co demaskuje Kapuścińskiego i dostrzegłam wiele punktów wspólnych pomiędzy mną a dziennikarzem XX wieku. Ja też piszę reportaż z elementami fikcyjnymi :)P. Plus, ja nie czytałam Kapuścińskiego, a Kapuściński nie czytał mnie. Jesteśmy kwita.
4. Byłam na szkoleniu z zarządzania w kryzysie. Oczywiście wszystko już wiedziałam i byłam najmądrzejsza z grupy. Teraz problem jest taki, że mam zespół o połowę mniejszy, więc za bardzo nie ma kim zarządzać. Poza tym nie mam czasu na te gierki. (nie używamy słowa manipulacja:))
5. Wracam ze szkolenia po trzech dniach. W domu na podłodze klepisko, norma. W pralce kiszonka z ręczników i rajstop. W lodówce marynowane patisony i lekuchno nadpleśniały chleb. W dużym pokoju wózkownia. No to się zdenerwowałam i wybuchłam. Lekuchno. Czy to oznacza że jestem zołzą? No mam nadzieję, że tak.
6. Poza tym google analytics się chyba zepsuł i wszyscy moi ulubieni blogerzy zamilkli. Interesowne świnie, piszą tylko dla statystyk i unikalnych. A ja jestem inna i wznoszę się ponad to.
Muszę już iść, bo niebezpiecznie wzrósł mi poziom samozachwytu.