piątek, 16 listopada 2012

Przewróciło się, niech leży

Siedzę z Dzieckiem w domu. Dziecko chore, ja uprawiam tzw. home office, czyli wypełniam tabelki planując co do gara oraz rozwieszam pranie planując slajd 17 mojej prezentacji na środową konferencję. Bardzo efektywne, szczerze odradzam.
Dziecko ma wirusa. Wirus jest zaraźliwy. Zaraził się ekspres do kawy, któremu spuchł blok zaparzający. Cztery moje poranne kawy lawacce zamiast w łomonosowie wylądowały w pojemniku na fusy. Smutno tak było patrzeć jak kawa 150 zł/ kg ścieka do zlewu. Zalogowałam się na forum branży horeca i znalazłam foto instrukcję rozkręcania bloku zaparzającego i przestawiania dyszy wody w pozycję startową, oznaczoną literką N. Wiadomo - logiczne. Wykonałam wszystkie kroki, a nawet trochę więcej, zmontowałam (a co, w końcu dam radę), wyczyściłam, wysuszyłam, nacisnęłam start i w tym momencie blok się zablokował ponownie. W końcu nazwa zobowiązuje.
Cyferki w tabelkach dają liczby niesatysfakcjonujące. A mają być ładne i optymistyczne i na dziś. W slajdy z prezentacji przestałam wierzyć, a mam ją "podkręcić". Na dziś.
Dziecku spuchły węzły chłonne. Wujek gugiel mnie zestresował. Pani doktor z pogotowia uspokoiła. Dziecko choruje jak prawdziwy facet, czyli obłożnie. Może ruszać tylko palcami po padzie. Łyżki do ust nie ma siły podnieść. Mówi, że boli go szyja i że jestem okropna.
Plany weekendowe na moich oczach biorą w łeb. Miałam mieć weekend imprezowo-wyjściowo-sportowy. Ale nici z dzisiejszego treningu. Już raczej nie pójdę jutro na jogę. W związku z tym zjem 4 kanapki z majonezem i serem kozim i nie będę się ważyć do wiosny. Pfffffff. Pf.

sobota, 10 listopada 2012

Konretnie o kondycji

W ramach samokopania się w tyłek stwierdziłam u siebie kompletny zanik kondycji.
Po marcowej kontuzji narciarskiej mocno wrzuciłam na luz, trenażer mi się zepsuł i poza jogą oraz okazjonalnymi zrywami A6W w zasadzie nie molestowałam swojego ciałka (tańce do rana i szlajanie się po knajpach się nie liczą). Więc zaczęłam ćwiczyć. Efekty są odczuwalne w postaci zakwasów wszystkiego. Mam jakąś płytę fitness sado-maso. Bardzo praktyczne rozwiązanie, zadaje się cierpienie jednocześnie sobie i sąsiadom. 600 kcal w 40 min. To w ogóle możliwe? Żeby spalić, a nie przyjąć, ofkors. Przyjąć mogę dużo więcej w 40 min. Pff. Dodatkowo wczoraj w ramach wieczoru "just for me" poszłam na coś co nazywa się TMT. Pewnie bardziej obyci w świecie od dawna już to ćwiczą i nazywają nową zumbą, ale ja dowiedziałam się o istnieniu tego dopiero wczoraj i choć nie zrobiłam jeszcze riserczu na ten temat to uważam, że jest to system ćwiczeń opracowany dla jakiś zmutowanych komandosów-kikbokserów z kosmosu. Nie dla ludzi. Już w dziesiątej minucie wyplułam własne płuca i zaczęłam odczuwać szczery żal za każdego czipsa i papierosa przyjętego w ciągu ostatniego roku. Po pół godzinie wyrzucałam sobie nawet picie wina! I gdyby nie to że ćwicząca obok mnie Kluska oraz za mną Starsza Pani autentycznie dawały radę, to chybabym pozwoliła sobie na mały zawalik serduszka i wyniesienie mnie na noszach. Jak teraz o tym myślę, to nawet szkoda że nie zemdlałam, bo miałabym szansę na reanimację w wykonaniu instruktora o budowie Szwarcenegera. Z czasów gdy byłam w podstawówce.
No i jeszcze ta muzyka! Ćwiczy się przy takim rytmicznym łupaniu, które zmienia tempo na szybsze, jeszcze szybsze i niemożliwie szybkie w równych interwałach. Przypomina mi odgłosy, które słychać gdy przejeżdża obok VW Golf z podświetlaną podłogą i dwoma łokciami zwisającymi przez okna.
Dobra, idę z Dzieckiem na basen. Miłej soboty!

poniedziałek, 5 listopada 2012

Byle do wiosny

Boże jaka jesień. Z deszczem i łysymi drzewami. Niezłota.
Wejść pod kocyk, wsadzić słuchawki w uszy, przymknąć oczy i nie ruszyć się do połowy marca. Ale niestety, tak dobrze nie ma, trzeba pchać ten wózek, krasnoludki tego za mnie nie zrobią. Zapadły w sen zimowy, cholery jedne.
Więc próbuję samodzielnie kopnąć się w tyłek. Nadal. Ale kondycja nie ta i jakaś nierozciągnięta jestem. I wałek na boczku przeszkadza. I ślizgam się na brudnej podłodze.
No nijak mi nie wychodzi.
Chociaż codziennie następuje mała mobilizacja, zwarcie szyków, planowanie strategiczne i powstaje lista rzeczy do zrobienia. Plan ambitny acz realny, pełen smart. Pozytywny, oparty na radosnej afirmacji i silnie umotywowany wewnętrzną potrzebą radości życia.
Tyle że jesień to nie jest dla mnie dobry moment na działanie. To moment konsumpcji. Pamiętacie, że narobiłam sobie weków? Niestety, wszystkie już zeżarłam i teraz muszę się odchudzać.
I robić nowe.
Czuję, że gdzieś głęboko dojrzewają we mnie różne decyzje. Prawda, z która nie chcę stanąć oko w oko, staje się coraz bardziej częścią mojej świadomości. Będę musiała ją zdusić i zgorzknieć oraz pozwolić jej mnie zakłamać. Albo się z nią zmierzyć, bleed it out cutting deeper just to throw it away, jak mówił klasyk.
Na razie popracuję nad kondycją.

sobota, 3 listopada 2012

W klimacie

Rozmowa filozoficzno-makabryczna w okolicznościach skłaniających do zadumy (toaleta baru sushi na Ursusie):
- Mamo, co to jest śmierć?
- To koniec życia.
- To samo co umarcie?
- Tak.
- I skóra odpada od czaszki?
- No... tak.
- I zamienia się w ducha?
- Tak.
- Aha, a reszta w kościotrupa, tak?

Oraz inna:
- Tato, to będzie moja tajemnica do konca życia. Dopiero tuż przed samym umarciem i pójściem do nieba ci powiem.

Oraz na cmentarzu:
- Jedną lampkę zapal dla mnie. Dla zabawy.

W sumie lubię te święta. Nawet. Mimo dyn coś dla mnie znaczą.
Znaczy dynie też lubię, wiadomo.