środa, 26 września 2012

Lęki

Naprawdę jest ciężko, gdy notka praktycznie ułożyła się już w głowie, a blogger się ładuje i ładuje... a czas leci, bo jest rano i trzeba biec na zakład wypełniać tabelki przy taśmie.
Ale ja nie o tym.
Dziecko ma lęki. Big time.
- Mamo, a jak pójdę do przedszkola i nikt nie będzie chciał się ze mną bawić, a panie będą tylko siedzieć na małych krzesełkach?
- A jak w przedszkolu nie będę mógł zasnąć bez mojej przytulanki?
- Weź mnie ze sobą do pracy. Zobaczysz jak będę cichutko siedział. Zapytam czy możemy iść do domu, a ty powiesz że jeszcze dwie godzinki i ja będę siedział cichutko przez dwie godzinki.
- Dlaczego panie mogą być cały dzień w przedszkolu a ty nie?
- Jak to muszę chodzić do przedszkola? po prostu mnie wypisz.
- Mamo, ja nie chcę iść do tego nieba?
- Ubieraj mnie elegancko i dbaj o mnie tak, żebym nie umarł.
- Zadzwoń do pracy i powiedz, że nie będziesz pracować, bo musisz zajmować się swoim małym synkiem.

Oprócz tego od kilku nocy sprawdzamy regularnie, czy są potwory w szafie, węże pod łóżkiem i pająki pod kołdrą.

Czyli Dziecko boi się samotności, śmierci i niektórych zwierząt. Ja już na półmetku jestem, a boję się dokładnie tych samych rzeczy. Jakoś trzeba nauczyć się z tym żyć.

I jeszcze:
- Nie opartę (czyt. oprę) głowy, bo mi się irokez zepsuje.
Czyli się jeszcze o urodę swoją boi. No wykapana mamusia. Ja dodatkowo boję się że mój ajfon się zepsuł na dobre i na nowego będę długo czekać oraz co gugiel z fejsem zrobią kiedyś ze mną w związku z tymi wszystkimi danymi, które mają na mój temat.

Co napisawszy, biegnę układać fryz, gdyż beztrosko opierałam głowę całą noc!

niedziela, 23 września 2012

Trzecia kawa

Niedzielny poranek. Przed chwilą. Leżę w wannie z kawą i czytam gazetę. Do łazienki wchodzi Dziecko.
- Mamo, co ty robisz?
- Czytam... - odpowiadam niepewnie.
- No co ty, oddaj tą gazetę, bo ją zmoczysz - mówi Dziecko i zabiera mi gazetę.
- Ale ja mam suche ręce.
- Może ci wpaść do wanny i się zniszczy.
- Będę uważać - próbuję się wytłumaczyć, ale mi nie idzie, bo nie wierzę że to się dzieje.
- Lepiej, żeby ta gazeta leżała na stole, na tym przy którym jedliśmy naleśniki. Położę ci ją tam.
- No weź, ja chcę czytać gazetę w wannie, oddaj mi ją.
- Nie - Dziecko położyło gazetę na stole od naleśników i stoi w drzwiach łazienki. Minę ma stanowczą. - To zrobimy tak, ta gazeta będzie czekać na stole, a ty w nagrodę będziesz mogła pobawić się Maurycym. To jak? Co wybierasz, gazetę czy Maurycego?
- Gazetę! - wołam z desperacją. I nadzieją.
- Nie lubisz Maurycego? - Maurycy to pluszowy kot, a w zasadzie sprana ruda pluszowa ściera, która kiedyś miała kształt kota. Ostatnio jest owinięty w różowy polarek. Nie wiem, dlaczego. Nie przepadam za nim, gdyż razi mnie jego wątpliwa estetyka. Po oczach i po nosie mnie razi.
- Lubię, ale teraz mam ochotę na czytanie gazety.
- Gazeta w wannie się zniszczy.
- No to co, jak się zniszczy. To jest moja gazeta. Oddaj mi ją.
- Jak wyjdziesz z wanny to sobie poczytasz.
Jezu, jak miałam ochotę krzyknąć "ty mała cholero, natychmiast przynieś tu moją gazetę, bo wyjdę z wanny i cię strzelę w tyłek!". Ale nie miałam siły. Zresztą nie wierzę, żeby podziałało.
- No dobra, to wychodzę, bo naprawdę chcę poczytać... - mówię zrezygnowana.
- No dobra - Dziecko niespodziewanie zmienia front. - Poczytaj sobie, a potem i tak ci pozwolę pobawić się Maurycym.
Dziecko wychodzi z łazienki, zostawia otwarte drzwi. Czekam osłupiała, ale Dziecko nie wraca.
W końcu wychodzę z wanny, wycieram się i idę do Dziecka, które testuje nowe kredki na nowej kanapie.
- Czemu nie przyniosłeś mi mojej gazety?
- Aaa! Bo zapomniałem. Wybaczysz mi?

I jak tu nie bić?

piątek, 21 września 2012

Jesień, panie, jesień

Gdzie się nie obejrzę tam ktoś ma doła. Bliscy mi ludzie, najbliżsi. Praca nie taka, za mało dzieci, za dużo lat, życie za prozaiczne, sukcesów za mało. Znaczy, jesień przyszła. Czas użalania się nad sobą, poczucia, że czas mija, a wszyscy kiedyś i tak umrzemy.
Dziecko się pyta o niebo dość często. Gdzie tam się robi kupę? Jak się mówi, gdy nie ma się ciała? Gdzie się mieszka? i czy na pewno się spotkamy? Czy chodzi się boso? Jak pozna mojego dziadka?
Mnie tym czasem mocno na ziemi trzymają problemy bardzo doczesne.
Znowu mam siedem nie rozpakowanych walizek.
Pranie jeszcze ogarniam, ale co robić z resztą rzeczy - tymi nie noszonymi na wyjeździe? skrzydełkami ze spajdermenem i pistoletami na wodę? kosmetyczką pełną miniaturowych kremów z krótkiego służbowego wyjazdu? torbą z materiałami konferencyjnymi? Nie ogarniam... a przede mną dwa kolejne wyjazdy. Na wpół rozpakowane torby ustawiam pod ścianą w sypialni.
Przedawkowuję kawę.
Znowu mnie ludzie zawodzą, a tak chciałabym móc komuś zaufać...
W pracy nie miałam dziś czasu zjeść lunchu, zrobić sobie kawy, wysikać się. A zapowiada się jeszcze więcej pracy.
Myję podłogę w łazience - w jednej ręce kanapka z pesto, w drugiej ściera, bo jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, a chciałabym na moment siąść przed wieczorem, może odpocząć.
Czy to możliwe, że przedwczoraj wróciłam z urlopu?




czwartek, 6 września 2012

Czas przeleciał między palcami...

Koniec czwartku, to prawie weekend, to wie każdy, kto zasuwa przy taśmie.
Po weekendzie czeka mnie maleńka delegacja i uwaga: WAKACJE! Czwarte w tym roku, a
taka jestem zmęczona, jakbym od pięciu lat z kamieniołomu nie wychodziła. O właśnie, Howard Roark mi się ostatnio przypomniał. Chyba sobie poczytam jakoś niedługo i umocnię w moim zdrowym egoizmie i uwielbieniu dla kapitalizmu.
Ale ja nie o tym. Bo ten tydzień to mi z bicza strzelił. Miałam ambitne plany oraz konkretne zadania do realizacji pod nieobecność Dziecka. Ćwiczyć miałam. Sprawy załatwiać.
Samochód umyć. Podtrzymywać kontakty towarzyskie. Podtrzymywać interes żeby się kręcił. Podtrzymywać stan porządku w domu. Podtrzymywać żywot moich kwiatów doniczkowych. Nic nie podtrzymałam.... jak tak pomyślę, co osiągnęłam w tym tygodniu, to jedyne co przychodzi mi do głowy to ... święty spokój.
I to w sumie jest duży sukces proszę państwa, bo mi świętego spokoju brakowało.
Aha, no i te nowe jeansy osiągnęłam.
Czyli brawo.
Ukłony.
PS wiem, że tydzień się de facto nie skończył. Ale już się poumawiałam na przesiadywanie w knajpach na kolejne dni, więc wpis będzie jak najbardziej aktualny w niedzielne popołudnie :-)

wtorek, 4 września 2012

Staczam się

Staczam się. Już dawno nie spędziłam weekendu w pozycji horyzontalnej. Tym razem owszem, tak.
Zaczęło się od zarwanej piątkowej nocy (sorry za durne wpisy na fejsie, powinni mi odbierać komórkę po 4 piwie...), której nie zdołałam odespać, bo moje słodkie Dzieciątko o 7.20 rozpoczęło weekend od zaspokajania swojej potrzeby skakania po mnie i zadawania 300 milionów pytań dlaczego.
Dobrze, że ukochana Siostra zadbała o moją dietę i dostarczyła mi potasu w postaci smażonych ziemniaczków (+1 kg), a następnie wywiozła na działkę, żebym wietrzyła się na trawie, a nie zionęła w zamkniętym pomieszczeniu. I autentycznie przeleżałam całą sobotę, najpierw w aucie, potem na leżaczku, pod kocykiem, pojadając paluszki z dipem serowym (+1 kg). Następnego dnia też leżałam i trochę czytałam. W ramach podnoszenia adrenaliny upiekłam ciasteczka dyniowe (+0,5kg).
Tydzień zaczęłam w związku z tym od odchudzania i od kupienia sobie na zachętę nowych jeansów. Tak, wiem, to nie ma sensu. Najpierw chudniesz, potem kupujesz nowe jeansy, żeby sprawdzić ile rozmiarów straciłaś. Ale u mnie odchudzanie oraz zakupy nie mogą mieć nic wspólnego z logiką, bo logicznie nie działają. Zawsze jak idę na dietę to tyję, a jak zaczynam jeść co chcę to chudnę. Zawsze jak idę na zakupy, to nic mi się nie podoba, a jak oszczędzam to kupuję i to co innego niż planowałam czy mi potrzebne. Więc poszłam kupić jeansy na chudnięcie, a potem przedawkowałam czerwone wytrawne z Sąsiadką. Dziś bym poleżała na trawie i coś zjadła. Błędne koło. Równia pochyła. Staczam się. Niech Dziecko już wróci:)