czwartek, 30 września 2010

Sanatorium dla nerwowo

Morale mi padły razem z upadkiem Orbisu.
Jakoś tak się nagromadziło i po prostu jak ten Orbis razem z moją riwierą turecką dla pięciu osób poleciał w kosmos, to mnie przygięło.
A wieczorem w odruchu dobrego serca pojechałam po M do mekki dziennikarskiej, żeby chłopina nie szlajał się taksówkami jak jakiś dziad. I w ten sposób spędziłam magiczne 3,5 godziny w warszawskich bezdusznych korkach, słuchając Płonie stodoła na Rep1 bo tylko ten utwór muzyczny jest tolerowany przez Dziecko ostatnimi czasy.
Mój wewnętrzny dalajlama się uruchomił i założył mi bloka na ataki furii, ale to wątły dziadeczek i parę razy nie wydolił. Nerwowo było, nie ma co.
A dziś rano opuszczałam moje zadupie przy dźwiękach histerii Dziecka (tylko mama, tylko mama!) i dopiero profesjonalny makijaż, fryzura na Angelinę, przebywanie wśród gwiazd telewizji porannej oraz trochę kamer na mnie skierowanych dodało mi otuchy. Nie ma to jak trochę czasu antenowego w ogólnopolskiej, żeby poprawić dziewczynie humor!
Więc jak potem ujrzałam pod pracą znanego fryzjera Leszka Cz. pomagającego zaparkować królowej polskiej telewizji Ninie T. to przeszłam obojętnie, na gwieździe inne gwiazdy nie robią wrażenia. Pfff.
No dobra, gwiazdo, do roboty!

Z tragedii pomniejszych: wino okazało się strasznie kwaśne, a ekspres mruga alarmem jakimś.

środa, 15 września 2010

I am going to talk to some food about it.*

Rzeczy poszły dziś nie tak.
Malutkie różne bzdurki, które do kupy razem wpędziły mnie w stan kompulsywnego zjadania orzeszków i wywołały potrzebę poleżenie na kozetce.

Już o 6.30 się zaczęło od przypalenia kaszy. I to wcale nie było tak, że nastawiłam kaszę i zapomniałam, że się gotuje, woda wyparowała i wiadomo... nie, tak nie było. Ja w ogóle zapomniałam nalać wody. Kasza się usmażyła, a potem zmieniła w pół kilograma węgla. Będzie jak raz na zimę.
Mam węgiel groszek, komu komu?

Potem przy rozpakowywaniu zmywarki wylałam sobie kubek zimnej wody do kroksa. To był taki kubek co się obrócił samoistnie pod wpływem siły koriolisa czy innej siły odśrodkowej występującej tylko w zmywarkach.

Potem Dziecko wydało z siebie serię kaszlnięć grzechoczących.

Potem Dziecko rozprowadziło plastolinę ciemnozieloną po dużym pokoju.

Potem byłam w pracy i telefon dzwonił zawsze jak wychodziłam z pokoju.

Potem dostałam dwudniowego bana na przedszkole - nie wolno zarażać, trzeba iść do lekarza, sio do domu, nie wracać w tym tygodniu.
Papa.

Potem strasznie głodna wróciłam do domu i kiedy ja sprzątałam plastolinę ciemnozieloną, pierożki na patelni przybrały kolor jednostronnie węgielny.
Zjadłam dziś taką ilość węgla, że jak mnie kiedyś odkopią archeolodzy i zrobią mi datowanie metodą C14, to im wyjdzie, że jestem dinozaurem.

Potem poszłam na zakupy do leklerka, gdzie Dziecko wylało na podłogę połowę mojej ajsti (suszy mnie od tego węgla).

Potem stoczyłam z Dzieckiem potyczki słowne o: pudełko z zygzakiem, poduszkę z osiołkiem, kubek z krówką, pianki, batoniki, batoniki, lizaki, ciastka, batoniki i na koniec jeszcze raz o tego osiołka.
Byłam niezła, bo z tego wszystkiego kupiłam tylko kubek z krówką.

Potem jak płaciłam za alkohol (jest mi dziś bardzo niezbędny do życia) to doznałam objawienia. Mianowicie objawił mi się mój nr pin do karty kredytowej, co go zapomniałam tydzień temu mimo że posiadaczem karty jestem od 6 lat. Z desperacji dziś zamówiłam se nową kartę, a tu nagle objawienie.

Jednak życie uczy, że pojemność mojej pamięci jest stała, bo już pięć minut później przy bankomacie okazało się, że nie pamiętam pinu do karty gotówkowej (którą mam od lat 4) i że przekroczono limit pinów niepoprawnych.
Kurna, limit przekroczono już przy poduszce z osiołkiem.

Potem jeszcze nieopatrznie pozwoliłam podjąć Dziecku decyzję, który kocyk kupujemy i zdrajca wybrał zielono-różowy. Musiałam podstępem podmienić na ten naprawdę ładny biało-czarny. W międzyczasie Dziecko przestawiło wszystkie stojaczki z cenami w sekcji meblowej w Jysku i musiałam przepraszać (to już drugi raz, bo wcześniej ta ajsti).

Potem ruchoma taśma dla wózków do zjeżdżania na parking się zacięła i spędziłam błogie 25 minut wrzucając dwuzłotówki do karuzeli z papugami w oczekiwaniu na pana z kluczykiem.

Potem już tylko wtargałam 27 kilogramów zakupów na górę do mojego mieszkania pachnącego węglem i zaległam na kanapie na nowym kocyku. W tym czasie Dziecko rozpakowało... kosz na śmieci.

No.

To wszystko sprawia, że chwilowo nie mam pomysłu na życie ani nawet na najbliższe pół godziny.

* Ktoś wie skąd to cytat?

niedziela, 12 września 2010

O bajkach

Będzie o bajkach, bo mnie niepokoją. Czy one są na pewno dla dzieci? i czy są wychowawcze? Przy niektórych to nawet ja się rumienię!
Spójrzmy na taką dziewczynkę z zapałkami - przecież ona na końcu umiera z zimna i głodu! Jak to się tłumaczy dwulatkowi?
No właśnie - następny taki Król Lew ze swoim cmentarzyskiem słoni (nie jest łatwo odpowiedzieć na "mamo, a co to jest cmentarzysko?"), ojcem umierającym na oczach dziecka i wypędzeniem małego lwiątka przez hieny.... "Mamo, Simba jest bardzo smutny, bo jego tata śpi". Ta.
Albo Słoń Dumbo. To już jest maksymalne przegięcie - matka wzięta za wariatkę zostaje zamknięta w więzieniu, dziecko z poważną deformacją twarzy musi pracować, aby przeżyć. Jest pośmiewiskiem dla wszystkich. I na dodatek upija się, ma omamy, traci przytomność, ma dziurę w życiorysie i kaca.
Ostatnio natomiast zbulwersowała mnie Calineczka, czyli historia pierwszego in-vitro ("jak mieć dzidziusia bez tatusia"), gdzie rolę banku nasienia pełni dobra wróżka. Nieletnia Calineczka zostaje uprowadzona i wpada w ręce handlarki żywym towarem - przechodzi kolejno przez ręce przygłupiej żaby, egotycznego chrząszcza i starawego kreta. Z tym ostatnim tworzy nawet w miarę stabilny związek, pomimo dzielącej ich różnicy wieku - "prowadzi mu dom" w zamian za wyżywienie.

Dobrze, że mamy Auta, tu wszystko jest dobre i sprawiedliwe.