wtorek, 25 grudnia 2012

Dziura w głowie

Latem gdy jechałam na wakacje z jogą, zapomnialam wziąć dowodu rejestracyjnego i maty do jogi. Teraz zostawiłam całą torebkę i spodnie narciarskie Dziecka. Najważniejsze to trzymać poziom!

niedziela, 23 grudnia 2012

czwartek, 20 grudnia 2012

Kłębek

No dobra, pan Darek to jest pan z warzywniaka i posłużyłam się nim jako figurą stylistyczną. Pan z serwisu nazywa się inaczej i w tym tygodniu do mnie zadzwonił. Zapytać, czy jestem zadowolona z usług. No bardzo. Co prawda nie znaleźli usterki za pierwszym razem, ani za drugim, ale ostatecznie naprawili, co popsuli. Polecam. Innych tematów nie poruszaliśmy.
Ważne że auto zapala, jedzie, zużywa paliwo i dmucha na mnie ciepełkiem.
Do kompletu mam równie sprawnie naprawiony ekspres do kawy. Pan z serwisu ekspresów jeszcze nie dzwonił.

Ja tymczasem na maksa korzystam z nieobecności Dziecka i dzielnie tłumię wszelkie zalążki wyrzutów sumienia, że tak mi dobrze. Trochę myślę. Głównie o tym, że strasznie to wszystko trudne i skomplikowane. Co chcę, czego nie chcę, kto mnie wkurza trochę, a kto tylko troszkę. Jaka jestem. Czy daję radę, czy tylko chce dawać radę, a może jednak wolę nie dawać rady? Tego przedostatniego dnia bez Dziecka, cierpiąc na ciężki przypadek winnej grypy, zaczynam przeczuwać, że to co jest teraz dla mnie takie skomplikowane, jest w rzeczywistości bardzo proste. Jest jak kłębek wełny, który za szybko i byle jak rozwijany splącze mi się w supeł i wtedy już bez nożyczek się nie obędzie. Muszę spokojnie poszukać końca nitki i nagle wszystko się wyprostuje. Na razie go nie widzę. Za długo się bawiłam tym kłębkiem i chyba trochę sfilcowałam wierzchnią warstwę...


sobota, 15 grudnia 2012

Jestę czy nie jestę?

Tak się składa, że każdy dzień w tym tygodniu zaczynam od wizyty w autoryzowanej stacji obsługi i to wcale nie dlatego, że pan Darek jest jakiś wybitnie czarujący, choć w sumie gdyby zaprosił mnie na kawę, to może może... ale do rzeczy. Po osiągnięciu szacownego wieku 11 miesięcy i po przejechaniu 19,5 tys. km mój pojazd zużył trzy kluczowe części i natracił płynu z chłodnicy ponad normę. Może z okazji nadchodzących świąt pozapalał sobie te lampeczki? Wątpię, raczej nie. Trafił mi się wybrakowany model. Znowu :)
No i tak nagle dziś, już w drodze do pracy, naprawionym po raz kolejny autem, olśniło mnie. Połączyły mi się dwa fakty: 1. mam zepsuty/awaryjny samochód i 2. piszę bloga.
Zaraz ujawnię markę samochodu i numer telefonu pana Darka na fejsie, tłiterze, blogu, komentkach na onecie i jeszcze powieszę na osiedlowej tablicy ogłoszeń. Jak nic należy mi się nowy samochód. Należy? Jestę czy nie jestę blogerę?
Ekspres do kawy też się zepsuł. Jest w serwisie od ponad tygodnia i nikt do mnie nie oddzwonił. Więc co rano piję rozpuszczalną. Oburzające, żeby bloger pił rozpuszczalną.
A Dziecku w szpitalu to źle zdiagnozowali wyniki ... Jak tak można blogerowi, no jak?
I w ogóle wszędzie mnie traktują jak zwykłego klienta. No ludzie!

czwartek, 13 grudnia 2012

Fotowpis o winie





Uwaga, zrzędzę.

Uczucie na dziś: zmęczenie.
Nie takie jak po siłowni, o nie. I nie takie jak po zarwaniu nocy, powiedzmy z dobrą książką. Niestety.
Dziś towarzyszy mi zmęczenie brakiem rutyny i rytmu. Rutyna jest do dupy, wiem, ale mimo wszystko pozwala się jako tako zestroić ze wszechświatem. Ja mam brak i się rozstroiłam. Nie wiem, co będę robić w najbliższych dniach i czy zdążę ze wszystkim. Czuję, że raczej nie.
Jestem również zmęczona samą sobą. Ogonem spraw niezałatwionych lub załatwionych po łebkach. Murem ze spraw, z którymi powinnam się zmierzyć, wykonać, przebudować i wyremontować, a zamiast tego obchodzę nie takim znowu szerokim łukiem.
Wyspą marzeń, na którą nie mam odwagi kupić sobie biletu. Ciepłym błotem, które nazywam maseczką lub body wrapem, podczas gdy jest tylko ciepłym błotem... No to sobie ponarzekałam.
Mam dwie opcje: albo się wezmę i zagonię moje osobiste krasnoludki do roboty, albo uruchomię całą potęgę filozofii F**k it i otworzę jakieś wino dziś wieczorem...

niedziela, 9 grudnia 2012

Zrób mi robota

- Zrobimy jutro na śniadanie naleśniki z czekoladą?
- Mam lepszy pomysł. Zrób robota, który bedzie nam robił naleśniki z czekoladą.
- Obawiam sie, że nie umiem robić robotów...
- No coś ty, to bardzo proste. Głowa to mały prostokąt, brzuch to duży prostokąt, a nogi i ręce to patyki.
- Mówisz mi jak narysować robota, a nie go zrobić.
- Aha, to jeszcze bedzie potrzebna piła do metalu.
- Ale jak zrobić, żeby ten robot sie ruszał?
- Weźmiemy pada.
- Musi mieć jakiś komputer w środku...
- Przecież masz komputer!
- A skąd ten robot bedzie wiedział, co ma robić?
- Musisz wziąć dużo kabli, takich dwustronnych i wtykalnych. Połączymy te kable z robotem i z padem. Na padzie bedą rożne guziki, na jednym będzie narysowana kuchnia.
- Jak się naciśnie guzik z kuchnią, to robot zrobi naleśniki?
- Nie! Wtedy dopiero możesz mu powiedzieć, co ma ugotować.
- I to wszystko?
- Nie, jeszcze buzia. Buzię robi sie z takich kratek jak głośniki. Z trzech kratek. I musi mieć kółka!

Oooookey. Idę robić śniadanie.

piątek, 7 grudnia 2012

Coś nowego

Słuchajcie, kopnęłam się w ten przysłowiowy tyłek i w 4 dni skreśliłam z listy 90% spraw, bo naprawdę się nimi zajęłam, a nie dlatego, że długopis wpadł mi w ręce. Do tego ćwiczę, stosuję dietę i oszczędzam. I rozwijam się duchowo, odbudowując zachwiane poczucie … no, po prostu daję radę i aż mi się buźka szczerzy, tak mi z tym dobrze.
I rękodzieło wykonuję. Z korków od wina, bo akurat tak się składa, że mam ich więcej niż tych od wody mineralnej (bo wodę sprzedają w większych butelkach, tylko dlatego!). Pochwalę się jak skończę i jak będzie się nadawało do upublicznienia.
Więc trwam sobie w samozadowoleniu i spędzam miło dni i popołudnia. Na przykład wczoraj. Byłam na kolacji w Vedze w końcu, ciągle o niej słyszę, a jakoś tam nigdy nie zawędrowałam. Dostałam jakiś mega wypasiony dysk sieciowy, który mruga, śpiewa i wie wszystko lepiej. Film obejrzałam z gorącą herbatką w ręku. A wieczorem leżąc całkiem usatysfakcjonowana w łóżku nagle zdałam sobie sprawę, na ile rzeczy tego popołudnia narzekałam!! Na zimno, na korki, na kabel wystający z mega mrugającego dysku, na preparat do crackle, na film, a nawet na łóżko. Wredny, zrzędzący i niewdzięczny babsztyl ze mnie. Tyle lat żyję i nie wiedziałam!

sobota, 1 grudnia 2012

Przed świtem

Piszę, bo nie mogę spać.
A nie pisałam, bo byłam w szpitalu. Dziecko mi się pochorowało. Jakieś wredne te bakterie teraz, nie to co za moich czasów... Mieliśmy zatem z Dzieckiem przymusowy pobyt. Już parę szpitali niestety zaliczyliśmy i muszę powiedzieć że ten akurat wpada w moją osobistą kategorię luks. No bo po pierwsze mieliśmy swoją salę. Może sala to nieco szumne określenie... może boks lepiej oddaje naturę pomieszczenia. Oddział dysponował świetlicą i panią świetliczanką do obsługi dzieci. Szpital dysponował i co więcej udostępniał dzieciom salę rehabilitacyjną, by się wybiegały! Normalnie ameryka jakaś.
Więc my się w tych luksusach pławiliśmy całe 8 dni. Od klaustrofobii ratowały mnie codzienne spacery. Jak w więzieniu. Między obiadem a popołudniowym podawaniem leków miałam wychodne i po prostu spacerowałam. Już dawno nie chodziłam bez celu po mieście sama, po to by iść. Zapomniałam że człowiek jest zdolny pokonać takie odległości na nogach. Ogólnie to fajnie było. Może trochę przegięłam z puzzlami... ale coś w tej świetlicy robić trzeba. Mózg mi zgąbczał.
Z Dzieckiem już okej.
Dziecko, jak już zostało potraktowane antybiotykiem i postawione na nogi, to w zasadzie nawet zadowolone było z całej tej sytuacji. Urlopik od przedszkola, pełna atencja licznych członków rodziny, matka do dyspozycji 22 godziny na dobę, nowi znajomi.

Czemu ja w zasadzie nie mogę spać? Przecież jest weekend? Jakoś w ciągu tygodnia to jeszcze rozumiem, że mnie budzi presja służbowych zaległości i perspektywa różnych trudnych zadań... Ale żeby tak w piątkową noc obudzić się o 4.30 z myślą, że muszę koniecznie wyprać fioletowy koc... to już naprawdę... niech mnie ktoś dobije...