niedziela, 1 sierpnia 2010

Pacjentka nr 214

Wracając do tematu tych dwóch książek, to ja dochodzę do wniosku, że jestem jakaś zupełnie niewrażliwa i nie przeżywam należycie swoich emocji, relacji, snów, emocji, wspomnień. Albo może tępa jestem i nie myślę tak głęboko, jak reszta rodu kobiecego.
W zasadzie nie posiadam problemów egzystencjalnych (stąd czasem wieje nudą), a jak jakiś tylko wystawi łepek ze swojej norki to go hyc rozwiązuję w trymiga i żaden psychoanalityk sobie za moją kasę garnka nie zapełni.
W zasadzie małżeńskich problemów też nie posiadam i jakoś sobie w tej małej komórce społecznej funkcjonuję nie znając wielu definicji małżeństwa, nie studiując przypadków sukcesów bądź porażek, nie zdając sobie sprawy z celów jakie Państwo, Społeczeństwo i Kościół przede mną stawiają.
I dlatego mnie ciutkę te książki (Jak być kobieta i nie zwariować) już przestały bawić. Bo opisywany tam świat to jakieś chore science fiction. Ja nie mam nic przeciwko choremu science fiction jak długo ono się podpisuje prawdziwym nazwiskiem.
No dobra, nie akceptuję i nie kocham moich najnowszych 2 kilogramów, ani 3 poprzednich też. Wkurzam się na siebie nieodmiennie, że zawsze najpierw zacznę gotować, a potem sprawdzam czy mam potrzebne składniki i w ogóle jaki to był przepis.
Jestem leniwa i nigdy nie umiem dobrze zatytułować notki.
Ale czy to się nadaje na kozetkę? To się ledwo na blogaska nadaje, moim zdaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz