niedziela, 13 września 2009

Wte i wewte

No to teraz nie wiem, czy jestem szczęśliwa czy nie.
Jadę we wtorek na wakacje, to jakby powinno kończyć dylemat. Ale. Dziecko jest chore, niby w zasadzie nie rzyga, bo co to jest jedna poduszka do prania, ale gila ma do pępka i nie może spać z powodu kaszlu.
Z tegoż to powodu, w robocie mam zaległości po pachy. Ale co tam.
Poza tym, 3 z 8 weków cukiniowych się rozwekowały powodując zapaszek ten tego.
Muszę się spakować w 3 walizki + wózek nie przekraczając 34 kg. Masakra! Dobrze że moja nadwaga się w to nie wlicza.
Zjadłam wczoraj 4 ciastka i tylko całonocne cyckowanie może złagodzić cokolwiek efekt tuczący tej orgii. Marzę o czekoladzie. To podobno oznacza, że jestem nieszczęśliwa. Ale nie skaczmy tak szybko do konkluzji.
To te 17 kg na osobę doprowadzają mnie do stanu depresyjno-zawałowego.
No i jeszcze, bo dawno nie pisałam, muszę uzupełnić info o kilku historiach z tego tygodnia.
Pierwsza ma swój początek parę tygodni temu. Pojechałam składać wniosek o paszport dla Dziecka. Przebijam się na Żoliborz, przebijam, parkuję, wyładowuję, wtaczam do urzędu, żeby dowiedzieć się że wniosek o paszport, dokument reglamentowany w Wolnej Polsce, ubiegać się muszą oboje rodzice zgodnie. A jakbym tak nie znała ojca dziecka lub była z nim w stosunkach napiętych? No to co? Jadę po M. I razem przebijamy się na Żoliborz, parkujemy itd. Udało się, wniosek złożony.
A w tym tygodniu miałam pojechać i odebrać. Jadę, przebijam się, parkuję, wyciągam wózek, ładuję Dziecko, wtaczam się do urzędu i co? i okazuje się, że nie mam przy sobie dowodu osobistego, bez którego ani rusz paszportu nawet nie powącham. Cholera. Jadę do domu i myślę gorączkowo, gdzie ten dowód. Mam różne wizje. Zostawiłam u rodziców. Zostawiłam w pracy (ale jak???). Zostawiłam w innej torebce, ale której? Zostawiłam w samolocie! Ten dzień z lotem do Wrocławia był szalony. No to klops. Już po mnie. Nie ma dowodu, nie ma paszportu, nie ma wakacji, nie ma niczego. Nagle olśnienie! Byłam ostatnio na pogotowiu? Byłam! Legitymowałam się tam? Tak. Uff, ulga i nawet poczułam jakąś wdzięczność do tego pogotowia, że tak się wyryło w mojej pamięci i naprowadziło na ślad dowodu. Ok. Cała akcja w te i wewte i jeszcze raz trwała 3,5 godziny. Ale co to takiego?
Kolejna zgubiona rzecz tego tygodnia to rurka od glutownicy. Dziecko dostało cały aparat do zabawy aby umożliwić mi zmianę pieluchy. Katar pojawił się następnego dnia, a rurka się zdematerializowała. Jakoś się mordowaliśmy do dziś - ja co chwila szukałam w innym pudełeczku, pod innym meblem. Ale dziś w nocy Dziecko miało taki katar, że bez ssania nie mogło spać. Robiłam za ludzki smoczek do 5 rano. Ale ileż można? Wstałam, przeszukałam absolutnie całe mieszkanie i oczywiście nie znalazłam. Po godzinie poszłam dalej dać się ssać. Natomiast potem, kiedy dzień wstał na dobre poszłam kupić nową. Tuż po powrocie do domu rurka się odnalazła - była w kosmetyczce, do której zaglądałam chyba ze 100 razy. Blada cholera.
I ostania rzecz. Przez te wymioty Dziecka biję rekordy w częstotliwości zmieniania pościeli. Cóż, muszę przyznać, że nigdy nie byłam zbyt gorliwa w praniu pościeli wychodząc z założenia, że wiedziemy czysty tryb życia ;-) No to teraz czas wyrównać rachunki. Jak pisałam parę dni wcześniej uprałam również większość poduszek. No i dziś o tej 5 rano obudziło mnie nie uporczywe ssanie, ale smród skisłego kaczego pierza. Ta woń będzie mnie długo prześladować. Jeny, co za obrzydlistwo. Szczerze, nie miałam pojęcia że cholerne poduchy nie doschły, wisiały na słońcu dwa dni. Fuj!
No więc ja się pytam, czy tylko mnie się takie rzeczy przydarzają? A może innym też tylko się tak nie użalają nad sobą?
No i jeszcze raz o tym pakowaniu, ok, ja dam radę w jednej spódniczce przez 2 tygodnie, i jedne klapki wezmę. Ale nie brać Fruta Pury i syropu na kaszel?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz